Stocki

January 16th, 2012 214 comments

W wyniku jakiejś konwersacji na Blipie przypomniałem sobie o czasach, w których zdjęcia stockowe dostarczano do agencji reklamowych w specjalnych albumach. I zrobiłem sobie nostalgia trip, aż mi się w nosie od kurzu zakręciło. Posłuchajcie.

Dziś zdjęcia stockowe bierze się z Internetu. Dawniej Internetu nie było albo był, ale jakiś taki pokraczny i niekomercyjny. Co ciekawe, zdjęcia takich drukowanych wydawnictw ze zdjęciami (Xzibit approves) są praktycznie nie do znalezienia w sieci — wpisanie „stock photo album” albo „stock photo book” zwraca oczywiście stockowe zdjęcia różnych albumów i książek. Na szczęście do dziś mamy parę albumów w firmie: służą koleżance jako podstawka do elcedeka z nieregulowaną wysokością.

W agencji był specjalny regał na stocki. Bo było ich od pyty, na świetnym grubym papierze, wielgachne knigi. I gdy dyrektor artystyczny potrzebował zdjęcia, powiedzmy, samotnej kobiety śmiejącej się do sałaty, zlecał to zadanie wyszukiwarce. Zupełnie jak dziś. Tylko że wtedy wyszukiwarka była człowiekiem, a nawet — jeśli dyrektor artystyczny był wyjątkową szychą — nawet kilkoma podwładnymi. Siadaliśmy, braliśmy sobie po dziesięć albumów każde i szukaliśmy baby z sałatą. Jak ktoś znalazł, zaznaczał stronę kolorowym Post-Itkiem (takim malusieńkim), żeby dyrektor artystyczny mógł sobie wybrać. A najgorsze było, jak dyrektor artystyczny miał klarowną wizję (czytaj: był ostatnim chujem) i po przejrzeniu wszystkich znalezionych propozycji kręcił nosem i mówił „nie ma żadnej rudej patrzącej w prawo, miała być ruda z sałatą i miała patrzeć w prawo” — i trzeba było szukać od nowa.

Coś je, ale za mało się śmieje, poza tym nie widać sałaty.

Przeglądanie stocków wspominam jako najbardziej rozpieprzające psychę zajęcie ever — a pamiętajcie, że robię w reklamie. Po kilkuset stronach roześmianych dziewcząt, chłopców radosnych, seniorów szczęśliwych i czystych, bobasów rumianych i zupełnie niezasranych rzeczywistość odpływała, a ja lądowałem w jakiejś lynchiańskiej onirycznej suburbii, w której za pomalowanymi na biało płotkami kryje się straszliwa chora zbrodnia. Jedyne smutne zdjęcia mieściły się w działach „Social Issues”, gdzie ludzie brali w żyłę narkotyki w zaułkach, szefowie wrzeszczeli na podwładne, a czyjeś bezcielesne dłonie skuwały kajdany. No, ale to tylko kilka stron i dalej jazda, rodzina z bardzo dobrym uzębieniem biegnie po plaży w ładnych swetrach. Raz po jointach wymyśliliśmy z kolegą Magiczną Krainę Sztoklandia, w której wszyscy byli szczęśliwi i mieli dobre życie. I jak czasami trafialiśmy na mieście na jakąś wycieczkę emerytów z RFN, których stylówa w mózgojebnym stopniu pokrywała się z wystrojem ludzi z działu „Seniors”, to się śmialiśmy, że przyjechali ze Sztoklandii popatrzeć na ludzką mizerię.

Aha, i jeszcze fajny był dział „Abstract”, gdzie pełno było jakichś takich przerażających potworków wygenerowanych w 3D. Ta konwersacja na Blipie, od której się zaczęło, teraz pamiętam, to był ^kambuz, który wpisał w wyszukiwarkę grafiki (Google, nie żywą wyszukiwarkę) hasło „internet” — idźcie wpisać, zobaczycie, o czym mówię.

No dobrze. Kiedy już któryś z human search engines znalazł zdjęcie kobiety śmiejącej się do sałaty i dyrektor artystyczny je zaakceptował, to był dopiero początek kłopotów. Kładliśmy album na skanerze i dociskaliśmy dziesięcioma innymi albumami, klnąc gościa, który wymyślił, że albumy ze stockami najlepiej robić w klejonej oprawie. Skanowaliśmy zdjęcie, po czym ci z nas, co byli biegli w Photoshopie, spędzali trochę czasu, usuwając morę i syfy (photoshopowy plugin Despeckle był w tym dobry).

I takie brzydkie zeskanowane zdjęcie służyło jako poglądówka do projektu. Jeśli klient wybrał projekt, trzeba było zdjęcie kupić. I najgorsze, absolutnie najgorsze, co mógł zrobić pracownik, to zgubić jego numer. Bo, uważacie, te zdjęcia miały takie numerki identyfikacyjne pod spodem. I zdarzało się, że niedoświadczony pracownik branży reklamowej taki numerek wycinał przy kadrowaniu zdjęcia w Photoshopie, a plik nazwał kobieta_salata1.tif. I trzeba było szukać numerku w tych księgach od nowa, co oznaczało czasem przejrzenie całego stosu. Takim ludziom pluliśmy do pierogów w pomieszczeniu socjalnym. Uważni czytelnicy zauważą, że w ilustrującym notkę albumie numery umieszczono bezpośrednio na zdjęciach, sprytnie minimalizując ryzyko tego typu wpadki.

Numerek dyktowało się przez telefon (albo wysyłało faksem!) komuś w agencji stockowej. I to zdjęcie do nas przyjeżdżało, uważajcie, w kopercie, na slajdzie, czasami z bardzo daleka, z centrali w obcym kraju. I ten slajd skanowali nam na mieście w zakładzie skanującym, po czym wracał do nas, a myśmy go odsyłali do agencji stockowej. W kopercie.

Jak się pojawiły stocki na płytach CD, najpierw dołączane do albumów, dopiero później jako samodzielne byty, tośmy normalnie brawo bili. A potem jak przyszedł Internet i w ogóle taka opcja, że można wpisać w okienko „ruda śmieje się do sałaty, patrząc w prawo”, to niektórzy nawet płakali.

I to wszystko działo się nie w jakiejś prehistorii, tylko dziesięć lat temu.

Tags:

One Hour Trolling

December 16th, 2011 232 comments

Ci z was, którzy mają konto na Facebooku (witamy, Wojtku!), mogli zetknąć się z którąś z popularnych stron propagujących robienie czegoś dla beki. Zaczęło się od profilu „Czytam prawicową publicystykę dla beki”, zamieszczającego linki do co zabawniejszych wytworów myśli konserwatywnej publikowanych w całodobowych salonach i tygodnikach z błędami ortograficznymi w tytule. Odpowiedzią na lewackie śmichy-chichy miało być „Czytam lewicową publicystykę dla beki” (podobno prowadzone przez młodego krakowskiego konserwatystę słynącego z niechęci do minispódniczek). Szybko jednak okazało się, że z lewicowych treści trudniej się naśmiewać i “Czytam lewicową…” zaczęło zamieszczać linki do prawicowej publicystyki, stając się tym samym kolejnym dostawcą lolkontentu i powodując powstanie profilu „Czytam ‘Czytam lewicową publicystykę dla beki’ dla beki”. Masa krytyczna została przekroczona i dziś na Fejsie funkcjonuje wiele stron dla beki, m.in. „Czytam dla beki”, „Głosuję na PiS dla beki” oraz, as the meme reaches its logical conclusion, „Czytam ‘Czytam Czytam lewicową publicystykę dla beki dla beki’ dla beki”, której autor deklaruje: „CHYBA WŁAŚNIE STWORZYŁEM STABILNĄ PĘTLĘ CZASU ALBO INNĄ WIECZNĄ REKURENCJĘ”.

Oprócz stron, które same deklarują się jako przeznaczone dla beki, można na Fejsie znaleźć strony, które w zamierzeniu były na poważnie, lecz w efekcie są dla beki (czyli jak to ładnie ujął publicysta Terlikowski, straciły równowagę między tym, kim są, a tym, co o sobie myślą). Warto dodać taką stronę do ulubionych, żeby szalonymi i zabawnymi wpisami urozmaicała strumień zdjęć dzieciaczków, nieśmiesznych śmiesznych jutubek i informacji o dręczonych psach. Ja z oferty stron „na poważnie, lecz dla beki” wybrałem sobie profil Bractwa Małych Stópek.

Bractwo Małych Stópek to ksiądz Tomasz ze Szczecina, w niekonwencjonalny sposób walczący z holokaustem niewiniątek. Jest dystrybutorem małych plastikowych figurek płodów, nazywa je Jasiami i ubolewa co prawda, że są twarde i niemiłe w dotyku, ale obiecuje, że pieniądze z ich sprzedaży przeznaczy na ulepszenie procesu, użyje silikonu zamiast twardego tworzywa i następna generacja Jasiów będzie już milusia i mięciusia. Ze sprzedaży — bowiem ksiądz Tomasz bierze 10 zł od płodu i chciałem nawet kupić parę do „Gotuj z Cthulhu”, ale coś, sam nie wiem co, powstrzymuje mnie przed zasilaniem kieszeni katolickiego fanatyka.

Oprócz publikowania zdjęć mających zadatki na memy (stosy plastikowych Jasiów w foliowym worku czy Smutny Ksiądz Tomek), Bractwo zamieszcza także linki do znakomitego antyaborcyjnego lolkontentu i rejdżgeneratora. I to od Bractwa dowiedziałem się o stronie „Dziennikarze przeciwko aborcji”, mieszczącej się pod sympatycznym adresem za-zyciem.pl. W środku zwyczajowe deklaracje dziennikarzy, dziennikarek, położnych, antyaborcyjnej ateistki Natalii Julii Nowak, mamy, dziecka („Nazywam się Mikołaj, mam tylko dziesięć lat ale wiem, że trzeba walczyć przeciwko aborcji”) i kogo jeszcze chcecie. Moją uwagę przyciągnął nagłówek strony:

Hmm…

Patrzcie, jacy jesteśmy mili, fajni i jak bardzo hejterzymy aborcję.

Dziwne. Skład etniczny grupy dziennikarzy wskazywał bardziej na Londyn niż Toruń. Skorzystałem więc ze zdobyczy nowoczesnej technologii i zapytałem Internet o kopie tego zdjęcia obecne w sieci. Okazało się, że to nie dziennikarze, lecz modele pozujący do zdjęć stockowych (bingo, United Kingdom!). W dodatku na sprzedaż są inne fotografie tej grupy.

No dobrze, zjadłem obiad, za godzinę wychodzę na próbę zespołu. Co można zrobić w godzinę? Okazuje się, że w godzinę można wspólnymi siłami:

  • zorganizować szybką zbiórkę kasy wśród czytelników,
  • wykupić zdjęcie w stocku,
  • wykupić domenę przeciw-zyciu.pl,
  • znaleźć miejsce na serwerze,
  • dofotoszopować napis,
  • złączyć wszystko w całość i w sieci powiesić.

TA-DA! Zapraszam na przeciw-zyciu.pl.

Starożytne mądrości profesora

May 25th, 2011 1,904 comments

Blog de Bart zalicza co jakiś czas odwiedziny użytkowników forum „Dobra dieta”. Najwyraźniej dobra dieta zakłada czasem dodawanie do spożywanych potraw odrobiny batshitu, bo forum to ma potencjał co najmniej Wegedzieciaka. Gorycz przeze mnie przemawia, bo czytajcie, jak mnie podsumowali:

Autor bloga Bart cieżko pracuje wyśmiewając u siebie (również w innych miejscach w necie) wiele tematów poruszanych i na tym forum, np. metodę Ahkara, Słoneckiego, homeopatię, prof. Majewską, rodziców antyszczepionkowych, w tym także tych z ciężko poszkodowanymi dziećmi: autystycznymi, z padaczką itd.
Zna się świetnie na wszystkim
Nie wiem czy oceniał już dietę niskowęglowodanową, ale nie szukałam.
Opinia o nim na innym forum:

On jest uzależniony od popularności, zrobi wszystko aby być na topie. Kiedyś był piewcą teorii spiskowych wszelkiej masci, teraz jest ich najgorętszym krytykiem
Nie zdziwię się jeśli za chwilę zarzuci obecne tematy i ujawni się jako ciemiężony gej by po pewnym czasie zrobić zwrot i wypinac pierś jako wszechpolak.
On jest elokwentny ale jego postawa zalezy od ilości wejść. „Oglądalność” spada to zmiana frontu, blog(i) musi być na topie, nie ważne jak.

De bart to taki wyedukowany pseudo idiota. Udaje inteligenta i wierzy w medycynę.

Nie ukrywam, przykro mi się zrobiło, szczególnie gdy przeczytałem, że jestem pseudo idiotą. Zwłaszcza że te zarzuty to wszystko prawda, może oprócz wyedukowania. Przerwałem studia po roku, na maturze miałem niby dobre stopnie, ale nie oddali mi świadectwa w dziekanacie, bo nie rozliczyłem się z biblioteką, więc nie mam nawet jak tych dobrych stopni udokumentować. Cała moja wiedza opiera się na tym, co wyguglam. Kompulsywnym sprawdzaniem statystyk bloga wypełniam czarną, zimną pustkę swej samotnej, bezcelowej egzystencji, a w wyniku nierozwiązanych kwestii z figurą ojca mam nabożny stosunek do wszelkiej maści naukowców, lekarzy i osób z tytułami naukowymi. Stąd kiedy przeczytałem na forum portalu Racjonalistyczny Psychopata (nieustające ukłony, pani Marysiu), że chorzy na raka powinni w celu uzyskania pomocy skontaktować się z prof. Michałem Tombakiem, natychmiast zagrały mi gruczoły i ruszyłem do poszukiwania informacji, kim jest ów profesor i jakimi metodami uszczęśliwia ludzkość — bo jako bezmyślny ateistyczny racjonalista potrzebuję wskazówek profesorów, żeby wiedzieć, co mam myśleć.

Żeby nie nudzić czytelnika, profesor Tombak już na wstępie swojej książki „Czy można żyć 150 lat?” wylicza pięć przyczyn, z powodu których nie żyjemy 150 lat. Oto one: zaniedbany kręgosłup, nieprawidłowe oddychanie, nieprawidłowe odżywianie, brak wewnętrznej higieny ciała i brak umiejętności szczęśliwego życia.

Po kolei. Zaniedbany kręgosłup to minimalne przemieszczenia kręgów, które, uciskając nerwy i naczynia krwionośne powiązane z poszczególnymi organami, powodują wiele chorób, m.in.: alergię, bolesną miesiączkę, hemoroidy, lumbago, głuchotę. Siadają nerki, wątroba, oczy, pęcherz moczowy. Nogi robią się zimne, kolana bolą, łapią skurcze. Recepta? Spać na twardym, siedzieć prosto, ćwiczyć.

Nieprawidłowe oddychanie polega na porzuceniu oddychania przeponowego, brzuchem, na rzecz oddychania „górną, najmniejszą częścią płuc”. Prof. Tombak szacuje, że oddychanie przeponowe wydłuża życie o 30-40 lat.

Nieprawidłowe odżywianie to zjadanie produktów rafinowanych, nabiału, zbyt dużych ilości mięsa, produktów mącznych, drożdży (są bardzo niebezpieczne!). Wielkie zło to posmarowane masłem kanapki z wędliną (łączą węglowodany, tłuszcze i białka, organizm nie potrafi tego porządnie strawić, w efekcie niestrawione resztki lądują w jelicie, gdzie chleb gnije, a wędlina tworzy osad i kamienie kałowe — o kamieniach za chwilę). Prof. Tombak radzi, żeby jeść z umiarem oraz dostarczać sobie energię życia „pokarmem, który rośnie pod promieniami słońca”.

Brak wewnętrznej higieny ciała to przede wszystkim zanieczyszczenie jelita grubego ciężkimi kamieniami kałowymi (prof. Tombak ocenia, że przeciętny człowiek nosi ich w sobie od 8 do 15 kilogramów!) powstałymi ze źle przetrawionego pokarmu. Napęczniałe od kamieni jelito napiera na inne organy, do tego niewłaściwie pracuje („nie wiadomo, czy z niego do krwi przenika więcej brudów czy pożytecznych substancji”). Jelito można oczyścić dwukierunkowo: od dołu codzienną gruntowną lewatywą z wody z małą domieszką świeżo wyciśniętego soku z cytryny (uwaga na pestki!), od góry megadawkami kefiru i soku jabłkowego, ewentualnie owocami.

Od braku umiejętności szczęśliwego życia cierpi nie tylko dusza, ale i ciało. Upartym sztywnieją karki, krytykantów bolą stawy i mięśnie, osoby gniewne i nienawistne doświadczają infekcji, a rozpamiętujący krzywdy dostają raka.

I to już. Zadbajmy o kręgosłup, oddychajmy brzuchem, nie jedzmy kanapek z szynką, co jakiś czas zapijmy lewatywę dwoma litrami kefiru i myślmy pozytywnie, a dożyjemy 150 lat.

Tu w zasadzie mógłbym zakończyć notkę, konkludując, że przepis na zdrowie profesora Tombaka to niezbyt oryginalna mieszanina chiropraktyki, New Age, zafiksowanej analnie medycyny alternatywnej i kilku sprawdzonych, dobrych porad (jedz mniej i lepiej, ćwicz, siedź prosto, miej pozytywne nastawienie do świata). Ale jest bonus. Otóż obcowanie z dziełami Tombaka dostarcza wielkiej przyjemności badaczowi Otchłani, bowiem z jego książek wręcz wylewa się radosny, nieskrępowany bullshit — niemal na każdej stronie można znaleźć jakiś wyssany z palca „fakt naukowy”, jakąś nieprawdopodobną statystykę, jakieś dziwaczne „starożytne przysłowie”, jakąś kosmicznie idiotyczną hipotezę medyczną. Inni piszący krytycznie o Tombaku też się w pewnym momencie poddawali, porzucali próbę dyskusji z tezami pana profesora i z lubością cytowali pełnymi garściami mądrości rosyjskiego uzdrowiciela.

No bo jak tu się powstrzymać, gdy się czyta, że ostatnie badania naukowe udowodniły, że „organizm człowieka jest jednym wielkim, energetycznym systemem, którego wszystkie komórki i organy są między sobą ściśle powiązane energią płynącą po 12 meridianach energetycznych”? Albo gdy trafia się na opowieść o Hindusie, który dożył 130 lat dzięki oddychaniu raz na minutę? Albo że w klasztorze Szaolin skazanych na śmierć zabijano, karmiąc ich wyłącznie mięsem? Jak nie cytować za profesorem Tombakiem różnych mądrości Wschodu, np. przysłowia „Jeśli małżonkowie dzień rozpoczęli od kłótni — niech pomyślą o tym, co jedli poprzedniego dnia”, ponoć bardzo popularnego w Japonii? Albo tej „starej wschodniej mądrości”, że dziewięć ciężarnych kobiet zebranych razem nie urodzi dziecka w ciągu miesiąca? Prof. Tombak sypie takimi przysłowiami jak z rękawa! Jak nie przekleić tego genialnego fragmentu książki, w którym Michał Tombak odkrywa, że skoro w ciągu życia spożywamy ok. 50 milionów kilokalorii, to zamiast przeżyć 55 lat na dziennej diecie 2500 kcal, możemy przeżyć 137 lat na diecie 1000 kcal? Jak nie zachwycać się statystykami, wedle których 70% ludzi na świecie ma problemy z nadwagą, a 60% cierpi na chroniczne zaparcia? Że lewatywy zapobiegają rakowi piersi? Że w nieczyszczonym lewatywami i dietami organizmie stawy i kości pokrywają się warstwą soli tak grubą, że przy ruszaniu głową słychać chrupanie? Że przegroda nosowa jest odpowiedzialna za „fizjologiczną równowagę w pracy wszystkich organów naszego ciała”?

Prof. Tombak twierdzi, że głowa i górna część ciała posiadają ładunek dodatni, a dolna część ciała i nogi — ujemny. Od góry ładujemy się energią kosmiczną, od dołu ziemską. To dlatego człowiek chodzi wyprostowany. Tombak zaleca chodzenie na bosaka — „najlepsze obuwie to brak obuwia”, mawiał według niego Hipokrates. Obuwie odcina nas od ładunków elektrycznych Ziemi i jest przyczyną wielu groźnych chorób, w tym wieńcówki, nerwicy i bólu głowy.

Sporą część swojej książki prof. Tombak poświęca piciu. Znajdziemy tam rozdział „Jak pić wodę”, przypominający tytułem pytanie do eksperta w XX-wiecznej radiowej audycji satyrycznej „Nie tylko dla orłów”: „Panie profesorze, jak jeść ser?” (w części poświęconej pożywieniu znalazłem rozdział „Jak spożywać desery”). Dowiemy się, że gotując wodę, zabijamy w niej „bioenergoinformację z wnętrza Ziemi”, a sok z marchwi ma strukturę i skład podobny do ludzkiej krwi („tylko zamiast atomu żelaza występuje atom magnezu”). W rozdziale o soku z czosnku zaraz obok znakomitego przepisu na nalewkę czosnkową (znalezionego przez „wyprawę UNESCO” w tybetańskim klasztorze, datowanego na IV-V wiek pne., w skrócie: 35 deko czosnku, 200 ml spirytusu) można przeczytać, że „przy silnym bólu zębów na nadgarstek lewej ręki należy położyć rozdrobniony na miazgę ząbek czosnku, zabandażować i ból ustanie”.

W rozdziale o pożywieniu profesor, bazując na doświadczeniach „starożytnych dietetyków”, wyszczególnia trzy typy ludzi: X (drobna kość, z natury bojaźliwy, mizerny, ciągle marznie), Y (łysina; dłoń średniej wielkości, w dotyku ciepła, przyjemna) i Z (chód wolny, ociężały; nie lubi deszczowej pogody). Każdemu typowi profesor przypisuje najlepsze dla niego pokarmy, ale jeśli nie chcecie zapamiętywać długiej listy albo jesteście typem X (BU! Zimno?) i nie lubicie akurat zupy z pokrzywy, istnieje prosta starożytna (a jakże!) metoda:

Na bawełnianej nici długości 80 cm zawieszamy obrączkę — koniecznie złotą. Obie końcówki nici wziąć kciukiem i palcem wskazującym. Podnieść produkt, który chcemy zjeść, poczekać kilka sekund, do momentu kiedy obrączka się zatrzyma. W myśli zadajemy sobie pytanie, czy odpowiada nam ten produkt czy nie? Jeżeli obrączka będzie zataczać koła w kierunku według wskazówek zegara albo odwrotnie, to pożywienie odpowiada naszemu organizmowi. Jeżeli zacznie wahać się w prawo, lewo lub lewo i prawo, to lepiej go nie jeść.

W rozdziale „Poznaj siebie” Tombak opisuje swoją błyskotliwą diagnozę stanu zdrowia nieznajomej młodej kobiety w kawiarni: „Pani obuwie jest zdarte z przodu i w środku, a to oznacza, że ma pani chorą wątrobę”. Nieznajoma dostaje od niego jeszcze przepis na masaż likwidujący ból głowy („każda tabletka to trucizna!”). Stronę dalej, w rozdziale „Myśl, która leczy”, możemy dowiedzieć się, że…

Komórki naszego ciała posiadają zdolność prymitywnego myślenia, które przypomina nierozwinięte myślenie małego dziecka. To zawsze należy brać pod uwagę, gdy zwracamy się do chorego organu. Człowiek powinien wyobrazić sobie chory organ, skoncentrować swoją uwagę na przekazaniu w myślach choremu organizmowi rozkazu, spróbować się z nim „skontaktować”. Żądania skierowane do chorego organu powinny być wyrażone zdecydowanie i jasno, w formie przemawiania do kapryśnego, ale ukochanego dziecka, które nie wypełnia swoich obowiązków.

Z kolei w rozdziale poświęconym wyglądowi prof. Tombak kategorycznie stwierdza, że ludzie o oczach piwnych nie wiedzą, czego chcą, małe uszy to oznaka ograniczoności, a nos skrzywiony w prawo świadczy o umiłowaniu pracy fizycznej.

I już dalej nie mogę, a dojechałem ledwie do połowy jednej książki. Czuję, że profesor Tombak nie jest jednak autorytetem, którego mi trzeba. W dodatku przeczytałem w Wikipedii, że z tą jego profesurą to jakaś niejasna sprawa. I już zupełnie straciłem do niego serce. A od krytykowania rozbolały mnie stawy i mięśnie.

[tu wstaw tytuł utworu muzycznego zawierający słowo “hell”] (notka techniczna)

February 17th, 2011 2,293 comments

Jak zapewne zauważyliście, blog przechodził ostatnio przez niewielkie turbulencje. Pojawiały się błędy 503 à la Salon24. Na kilka dni wyłączyłem możliwość komentowania, co odbiło się echem na Blipie („OMG, #rozłamwttdkn jest prawdą!”, „OMFG, CENZURA NA BDB!!1”). Dziś, kiedy błędy zniknęły, a komcie wróciły, mogę potwierdzić to, co traceroute mówi już od ponad tygodnia: Blog de Bart zmienił dostarczyciela hostingu.

Pożegnałem się z nazwą.pl. Nazwa.pl to fajny provider, mają dużo ładnych ruchomych wykresików pokazujących spektakularne przekraczanie najróżniejszych parametrów i limitów przez, powiedzmy, popularnego blogaska z dużym ruchem. OK, jestem trochę niesprawiedliwy, nazwa.pl bardzo się poprawiła, poluzowali limity, w przypadku ich przekroczenia wprowadzili dłuższy czas na rozwiązanie problemu przez użytkownika i ogólnie zrobili się nieco milsi. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa.pl nie jest idealnym hostingiem dla bloga z ponad pięćdziesięcioma tysiącami komentarzy, z grupą użytkowników kompulsywnie klikających Refresh, z adminem kompulsywnie klikającym Refresh i atencyjnie sprawdzającym referrale co dwadzieścia sekund, bo może ktoś wszedł z wątka na Wegedzieciaku z 2009 roku i trzeba sprawdzić, czy ktoś w owym wątku czegoś nowego nie napisał, i z tym samym adminem, który nie umie skonfigurować cache tak dobrze, żeby odciążyć biedne serwery nazwy.pl, a jak już skonfiguruje, to się okazuje, że nowa dynamiczna blogrolka rozwala któryś z tych wielu efektownie ilustrowanych limitów nazwy.pl. I jak już odkryje problem i mu zaradzi, to przychodzi przedstawiciel pewnej tajemniczej quasi-masońskiej grupy i składa propozycję taniego hostingu na serwerze, którego nazwę admin słyszał wielokrotnie od dawna w Usenecie i zawsze mu się kojarzyła z głupimi śmiesznymi obrazkami Ludźmi Którzy Potrafili Zakładać Nowe Grupy w Hierarchii pl.* i ogólnie Rozumieli Internet Od Zaplecza. No, pomyślał admin Blog de Bart, tu będę miał debeściarski tech support.

I faktycznie, przenosiny blogaska przebiegły niezwykle sprawnie, zwłaszcza w porównaniu z tzw. Spoconym Weekendem, kiedy przenosiłem bloga i bazę sam, bez wsparcia, z jednego serwera w nazwie.pl na drugi (OMFG gdzie moje notki, gdzie moje wszystkie piękne notki, o, tu są, OMFG gdzie moje polskie literki, gdzie moje wszystkie piękne polskie literki, co to za krzaczki w moich pięknych notkach). Dostawałem nawet na bieżąco informacje z pola walki. Jedną zapamiętałem szczególnie: „legenda polskiego internetu (nie ja) właśnie ci to naprawiła”.

Wszystko było już podpięte i ładnie działało w testach. Więc przełożyliśmy wajchę z nazwy.pl na nowy serwer.

I nastąpiła taka rozmowa między doświadczonym masonem a mną:

– Trochę tego ruchu masz, włącz supercache pliz.
– Już czekaj, tylko tutaj…
– WŁĄCZ SUPERCACHE JUŻ

Na szczęście mój nowy provider nie udostępnia takich fikuśnych wykresików jak nazwa.pl i nie mogłem podziwiać, jak animowane flashowe słupeczki przebijały czerwoną linię z napisem LIMIT i wylatywały hen, daleko pod niebo. Natychmiast zobaczyłem was, drodzy czytelnicy, jak siedzicie przed monitorami i klikacie Refresh, Refresh, Refresh, i robicie mi server load 67, cokolwiek to znaczy, ale podobno powyżej 10 jest kiepsko, a powyżej 30 bardzo źle. Potem się niby uspokoiło, a potem przyszedł ruski robot Yandex i próbował przeczytać całego blogaska naraz, i znowu wszystko padło, ale zostało wyregulowane i teraz powinno wszystko działać świetnie, że hej. Dlatego oficjalnie obwieszczam, słuchajcie teraz zwłaszcza wy święci młodziankowie z Forum Frondy czy gdzie tam się teraz gnieździcie z tą waszą konserwatywną kontrrewolucją, słuchajcie i się burzcie, że Blog de Bart jest obecnie

Tags:

Kup Goldacre’a, mówię ci

January 27th, 2011 816 comments

Książkę Bena Goldacre’a „Bad Science”, w polskiej wersji zatytułowaną „Lekarze, naukowcy, szarlatani” i obdarzoną Najbrzydszą Okładką Świata, polecało już wielu blogerów z mojej blogrolki. Ja chciałbym tylko dodać, że dla szeroko pojętego TTDKN jest to lektura obowiązkowa. Nie dlatego, że dowiecie się z niej jakichś niezbędnych, nieznanych wam dotąd informacji (choć pewnie się dowiecie), tylko dlatego że przeczytacie tę książkę jednym tchem i będziecie przy jej lekturze parskać radosnym śmiechem w środkach masowej komunikacji.

Ben Goldacre mówi tak:

I tak też pisze. Jak się naprawdę rozkręci, wpada w piękny, precyzyjny słowotok, którego mu strasznie, ale to strasznie zazdroszczę. Posłuchajcie na przykład, jak rozprawia się z twierdzeniem pewnej angielskiej żywieniowej celebrytki, że należy spożywać szpinak, bo jego liście zawierają dużo chlorofilu podnoszącego poziom tlenu we krwi (tłumaczenie własne i na szybko, niech mi obecni tu profesjonalni tłumacze wybaczą):

Czy chlorofil jest „bogaty w tlen”? Nie. Pomaga roślinie wytwarzać tlen, przy współudziale światła słonecznego. W twoich jelitach jest dość ciemno. A wręcz jeśli dociera tam jakiekolwiek światło, to znaczy, że przydarzyło ci się coś strasznego. Więc spożyty przez ciebie chlorofil nie wytworzy tlenu, a nawet gdyby doktor Gillian McKeith dla udowodnienia swojej tezy wetknęła ci w tyłek latarkę i twoja sałatka rozpoczęłaby fotosyntezę, nawet gdyby pani doktor napompowała ci jelita dwutlenkiem węgla przez rurkę, żeby chloroplasty miały z czego ów tlen robić i gdybyś w cudowny sposób zaczął go wytwarzać, i tak nie przyswoisz go w jelicie, ponieważ jelito jest przystosowane do trawienia pokarmu, zaś do absorbowania tlenu służą płuca. Twoje jelita nie mają skrzeli. Rybie jelita zresztą też ich nie mają. Jeśli o tlenie mowa, to i tak nie chciałbyś go mieć w jamie brzusznej: podczas niektórych laparoskopii chirurdzy muszą podpompować trochę jamę brzuszną, żeby mieć lepsze pole widzenia, ale nie używają tlenu, ponieważ w jamie znajduje się już pierdzigaz zwany metanem, a przecież nie chcemy, żeby pacjent spłonął podczas operacji. W twoim jelicie nie ma tlenu.

Tags: