Stocki
W wyniku jakiejś konwersacji na Blipie przypomniałem sobie o czasach, w których zdjęcia stockowe dostarczano do agencji reklamowych w specjalnych albumach. I zrobiłem sobie nostalgia trip, aż mi się w nosie od kurzu zakręciło. Posłuchajcie.
Dziś zdjęcia stockowe bierze się z Internetu. Dawniej Internetu nie było albo był, ale jakiś taki pokraczny i niekomercyjny. Co ciekawe, zdjęcia takich drukowanych wydawnictw ze zdjęciami (Xzibit approves) są praktycznie nie do znalezienia w sieci — wpisanie „stock photo album” albo „stock photo book” zwraca oczywiście stockowe zdjęcia różnych albumów i książek. Na szczęście do dziś mamy parę albumów w firmie: służą koleżance jako podstawka do elcedeka z nieregulowaną wysokością.
W agencji był specjalny regał na stocki. Bo było ich od pyty, na świetnym grubym papierze, wielgachne knigi. I gdy dyrektor artystyczny potrzebował zdjęcia, powiedzmy, samotnej kobiety śmiejącej się do sałaty, zlecał to zadanie wyszukiwarce. Zupełnie jak dziś. Tylko że wtedy wyszukiwarka była człowiekiem, a nawet — jeśli dyrektor artystyczny był wyjątkową szychą — nawet kilkoma podwładnymi. Siadaliśmy, braliśmy sobie po dziesięć albumów każde i szukaliśmy baby z sałatą. Jak ktoś znalazł, zaznaczał stronę kolorowym Post-Itkiem (takim malusieńkim), żeby dyrektor artystyczny mógł sobie wybrać. A najgorsze było, jak dyrektor artystyczny miał klarowną wizję (czytaj: był ostatnim chujem) i po przejrzeniu wszystkich znalezionych propozycji kręcił nosem i mówił „nie ma żadnej rudej patrzącej w prawo, miała być ruda z sałatą i miała patrzeć w prawo” — i trzeba było szukać od nowa.
Przeglądanie stocków wspominam jako najbardziej rozpieprzające psychę zajęcie ever — a pamiętajcie, że robię w reklamie. Po kilkuset stronach roześmianych dziewcząt, chłopców radosnych, seniorów szczęśliwych i czystych, bobasów rumianych i zupełnie niezasranych rzeczywistość odpływała, a ja lądowałem w jakiejś lynchiańskiej onirycznej suburbii, w której za pomalowanymi na biało płotkami kryje się straszliwa chora zbrodnia. Jedyne smutne zdjęcia mieściły się w działach „Social Issues”, gdzie ludzie brali w żyłę narkotyki w zaułkach, szefowie wrzeszczeli na podwładne, a czyjeś bezcielesne dłonie skuwały kajdany. No, ale to tylko kilka stron i dalej jazda, rodzina z bardzo dobrym uzębieniem biegnie po plaży w ładnych swetrach. Raz po jointach wymyśliliśmy z kolegą Magiczną Krainę Sztoklandia, w której wszyscy byli szczęśliwi i mieli dobre życie. I jak czasami trafialiśmy na mieście na jakąś wycieczkę emerytów z RFN, których stylówa w mózgojebnym stopniu pokrywała się z wystrojem ludzi z działu „Seniors”, to się śmialiśmy, że przyjechali ze Sztoklandii popatrzeć na ludzką mizerię.
Aha, i jeszcze fajny był dział „Abstract”, gdzie pełno było jakichś takich przerażających potworków wygenerowanych w 3D. Ta konwersacja na Blipie, od której się zaczęło, teraz pamiętam, to był ^kambuz, który wpisał w wyszukiwarkę grafiki (Google, nie żywą wyszukiwarkę) hasło „internet” — idźcie wpisać, zobaczycie, o czym mówię.
No dobrze. Kiedy już któryś z human search engines znalazł zdjęcie kobiety śmiejącej się do sałaty i dyrektor artystyczny je zaakceptował, to był dopiero początek kłopotów. Kładliśmy album na skanerze i dociskaliśmy dziesięcioma innymi albumami, klnąc gościa, który wymyślił, że albumy ze stockami najlepiej robić w klejonej oprawie. Skanowaliśmy zdjęcie, po czym ci z nas, co byli biegli w Photoshopie, spędzali trochę czasu, usuwając morę i syfy (photoshopowy plugin Despeckle był w tym dobry).
I takie brzydkie zeskanowane zdjęcie służyło jako poglądówka do projektu. Jeśli klient wybrał projekt, trzeba było zdjęcie kupić. I najgorsze, absolutnie najgorsze, co mógł zrobić pracownik, to zgubić jego numer. Bo, uważacie, te zdjęcia miały takie numerki identyfikacyjne pod spodem. I zdarzało się, że niedoświadczony pracownik branży reklamowej taki numerek wycinał przy kadrowaniu zdjęcia w Photoshopie, a plik nazwał kobieta_salata1.tif. I trzeba było szukać numerku w tych księgach od nowa, co oznaczało czasem przejrzenie całego stosu. Takim ludziom pluliśmy do pierogów w pomieszczeniu socjalnym. Uważni czytelnicy zauważą, że w ilustrującym notkę albumie numery umieszczono bezpośrednio na zdjęciach, sprytnie minimalizując ryzyko tego typu wpadki.
Numerek dyktowało się przez telefon (albo wysyłało faksem!) komuś w agencji stockowej. I to zdjęcie do nas przyjeżdżało, uważajcie, w kopercie, na slajdzie, czasami z bardzo daleka, z centrali w obcym kraju. I ten slajd skanowali nam na mieście w zakładzie skanującym, po czym wracał do nas, a myśmy go odsyłali do agencji stockowej. W kopercie.
Jak się pojawiły stocki na płytach CD, najpierw dołączane do albumów, dopiero później jako samodzielne byty, tośmy normalnie brawo bili. A potem jak przyszedł Internet i w ogóle taka opcja, że można wpisać w okienko „ruda śmieje się do sałaty, patrząc w prawo”, to niektórzy nawet płakali.
I to wszystko działo się nie w jakiejś prehistorii, tylko dziesięć lat temu.
Gammon No.82 :
Właśnie teraz w blogrolce wyskoczył link do najnowszej notki lemingarni.
O ile dobrze zrozumiałem, narzeka ona na to, że chciałaby porodu domowego, ale jej nie pozwalają.
Może by ktoś ją pocieszył, że może to i lepiej?
http://kefir2010.wordpress.com/2012/01/15/nielegalne-testy-szczepionek-w-iii-rp-polskie-dzieci-sluza-zydowskim-korporacjom-jako-kroliki-doswiadczalne-ludobojstwo-narodu-polskiego-trwa-nielegalne-testy-eksperymenty-na-ludziach-marazm-i-b/
A ja znalazłam to. Fajniutkie!
nowokaina :
zdajecie sobie sprawę komu służycie, czy robicie to po prostu z głupoty? jak tusk będzie wam kazał pracować do 90-tego roku życia, to też przyklaśniecie temu i powiecie, że to niezbędna reforma w duchu nowoczesnego liberalizmu?
zawsze rozwalali mnie ludzie, którzy umyślnie i z premedytacją służą systemowi. powiedzcie – macie jakieś biznesiki, często spotykacie ludzi w czarnych garniturach, czy też siedzicie na ciepłych urzędniczych posadkach? musi być jakieś logiczne wytłumaczenie tego.
kefir2010 :
No właśnie, Żydom czy Jaszczurom?
kefir2010 :
Ja na przykład święcie wierzę, że ty swojego blogaska prowadzisz nie dla kasy od tajemniczych mocodawców, tylko z czystej, nieskażonej prywatnymi interesikami głupoty i frustracji.
Ale trzeba przyznać, że kefir jest szybki!
Nawiasem, czuję się podbudowana myślą, że grzeję ciepłą posadkę. Miło się dowiedzieć czegoś takiego trzy miesiące przed maturą ^^
Zacny Kefirze
– oczywiście jest i nic nie przejmuj się niemiłymi rzeczami, których tu Ci nagadają, racja jest jedna jedyna i to właśnie Ty ją masz. Ani myślę Ci się przeciwstawić, bo nigdy i za nic opinii nie zmienisz, nieprawdaż? Uważam, że posiadanie własnej dobrej teorii konspiracyjnej to mądre działanie, uwalniające od potrzeby czytania, myślenia i dyskutowania, trzeba tylko dobrze się napiąć i głosić. A to skupienie różnych teorii konspiracyjnych w jednej (szczepionki +Żydzi + mordowanie Polaków +zbrodniczy Tusk) to już genialne pociągnięcie i chyba nikt i nic Cię nie przebije.
Jedyne ryzyko to przekłucie, ale lataj wysoko i się wybronisz.
@ kefir2010:
Eris. A może Illuminati Primi szepczą nam do uszka. A może nie.
@kefir2010
O, stary, ja z racji swojej specjalizacji dziennikarskiej spotykam niemal wyłącznie ludzi w garniturach. W tym całkiem niezły procent w czarnych.
@ kefir2010:
Nie wiedziałem, że duże litery też należą do spisku.
kefir2010 :
Oczywiście! Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że proreżymowe trolle będą mogły przejść na emeryturę w wieku 60 lat. Dla mnie to dobry deal!
Sami nosimy czarne garnitury, głuptasie.
asmoeth :
Damn it! Mój jest tylko granatowy – wciąż czekam na awans…
Ja nosze taki w paski, z melonikiem i parasolem.
Nie zapominajmy również, że słowo “computer” jeszcze za czasów Projektu Manhattan znaczyło rachmistrz, a nie komputer. Kobieciarz Feynman rozporządzał salą takich female computers (nic mi do Feynmana, a kobieciarzem był, a bo co).