Battlestar Galactica
Co jakiś czas cichutko podczytuję sobie grupę dyskusyjną pl.rec.fantastyka.sf-f – “co jakiś czas” i “podczytuję”, bo zaludniają ją stwory produkujące setki postów dziennie. Mistrzowie, tego się nie da czytać, uspokójcie się.
I właśnie na tej grupie jedno z owych monstrów napisało w dyskusji o moim ukochanym Firefly, że jego zdaniem w rankingu seriali science-fiction na pierwszym miejscu jest Battlestar Galactica, potem długo nic, a potem Firefly. W ten sposób BSG awansowało w moim mentalnym notesie ściągacza-pirata z kategorii Pewnie jakieś gówno, nie ruszaj do działu Sprawdzić. No to sprawdziłem.
I powiem wam tak, bracia i siostry: jeśli ktoś jeszcze raz powie, że BSG jest lepszy od Firefly, znajdę go i pobiję. Tak, wiem, werbalna agresja i nierealne pogróżki są oznaką kompleksu małego penisa. Ale BSG jest po prostu… no… typowym tworem serialowym, a w dodatku miejscami bardzo cheesy.
Najpierw dlaczego cheesy. Nie wiem, jak przetłumaczyć ów amerykański dar dla światowego słownictwa popkulturowego. Ckliwy? Duszaszczipatielnyj? Nadmiernie sentymentalny? Usiłujący tanimi środkami wywołać silne emocje u widza? Eee… Są w tym serialu momenty, które z radością przewijam — na przykład ten, w którym komandor Odama mówi swojemu zbuntowanemu synowi, że ufa mu bezgranicznie, gdyż jest on jego synem, a synów kocha się miłością pełną i bezwarunkową, po czym zagłębia spojrzenie swych mądrych oczu w duszę syna, któremu w międzyczasie łzy napływają pod powieki i który stara się zachować zbuntowaną twarz, lecz zdradzają go drgające mięśnie żuchwy. I tak dalej — tego typu scen mocnego braterstwa i łez jest w BSG na kopy.
Oglądam teraz pierwsze odcinki drugiego sezonu i mam wrażenie, że za chwilę eksplodują w nim zupełnie inne pokłady sera. Ser ów obecnie dojrzewa i nabiera morderczego smrodu, a kryje się w pseudofilozoficznych zakamarkach serii. Kilka słów wprowadzenia: cała rzecz traktuje o kosmicznej flocie, na której pokładach znajduje się ok. 50 000 ostatnich żywych ludzi, ocalałych z nuklearnej pożogi, którą ojczystym planetom urządziły ich robocie sługi, Cylonami zwane. Flota owa podąża w stronę planety Kobol, która z nieznanych mi jeszcze przyczyn doprowadzi ich do ludzkiej ojczyzny, Ziemi. Doprowadzi ich z pomocą między innymi tajemniczej Strzały Apolla wykradzionej z muzeum, z wyglądu zupełnie zwyczajnej, takiej dżewnianej. Strzałę ową należy umieścić w grobowcu Ateny, by odblokować tajemne przejście. W międzyczasie Cyloni upodobniają się do ludzi, plotą jakieś brednie o jednym Bogu i o jego twarzy, do tego jedna Cylonka z jednym homosapiensem zachodzi w ciążę, a ich dziecko — choć może nie ich, tylko innej roboto-ludzkiej pary — doprowadzi do tajemnego zjednoczenia bądź też kresu rasy ludzkiej. Ładny klops, no nie? Z niecierpliwością czekam, w jaki kretyński sposób się to wszystko ułoży.
A serialowość serialu? Jego całą fabułę można streścić w jednym przydługim zdaniu: Spieprzamy przed przeważającymi siłami wroga, mając po drodze różne przygody, i będziemy tak spieprzać przez sześć sezonów. Postaci są co najwyżej dwuwymiarowe (ze szlachetnym wyjątkiem w postaci Starbuck, ale to bardziej dzięki aktorce niż scenariuszowi). Przykład dwuwymiarowości — pani prezydent, która nigdy nie traci zimnej krwi (wymiar pierwszy), choć w sekrecie walczy z rakiem własnej piersi (wymiar drugi). Jak tylko pojawia się na ekranie, wiadomo, że zaistnieje sytuacja, w której nie straci zimnej krwi, bądź, opcjonalnie, stoczy cichą, acz zwycięską bitwę z osłabieniem chorobowym. Istnieje jeszcze wymiar 1a, w którym zimna krew pani prezydent ustępuje miejsca chwilowemu, lecz silnemu wzruszeniu. Są to momenty piękne i, niestety, częste.
Takie kartonowe ludziki zderzają się ze sobą co chwila, generując sztampowe, przewidywalne sytuacje. W Firefly wszyscy bohaterowie cały czas uczestniczą w akcji, zmieniają się ich wzajemne relacje, bo i oni sami ewoluują. W BSG postaci pojawiają się, kiedy nadchodzi ich czas, wypowiadają swoje kwestie i znikają, by za dwa odcinki powrócić w niezmienionej formie, z tym samym zarostem i z tymi samymi tekstami na ustach.
Jeszcze jedna rzecz psuje mi odbiór — muzyka. Totalny wzmacniacz patosu. Wyobraźcie sobie scenę, w której dowódca statku idzie korytarzem; wie, że podjął wcześniej błędną decyzję, ale nie zawraca, nie pozwala mu na to jego duma. W pewnym momencie w ciszę wkrada się partyzanckie mruczando okraszone werbelkami, przybiera na sile, komandor staje, zawraca, wkracza na mostek, tymczasem do mruczanda wojów dołączają fleciki z kobzami i całe towarzystwo napieprza jakąś irlandzką pieśń narodowowyzwoleńczą, w rytm której dowódca swoją złą decyzję odwołuje, a w oczach podwładnych początkowe niedowierzanie zastępują łzy wzruszenia. Przeginam? Proszę bardzo, sezon drugi, odcinek szósty, zapraszam do weryfikacji danych.
To już kolejny tekst, w którym nieprzychylnie wyrażam się o jakimś dziele. Dlaczego? Otóż jest pewna sytuacja, której nie cierpię. Czasami na moim twardym dysku czy w napędzie ląduje dzieło, które według różnych znaków na niebie i ziemi w postaci recenzji czy wcześniejszych dokonań artysty, rokuje nadzieje na coś niezwykłego i godnego uwagi. A tu po wciśnięciu guziczka Play okazuje się, że tych oczekiwań nie spełnia. I wtedy robię się bardzo zdenerwowany.
Poza tym lubię fantastykę naukową — potrafi być znakomitą przyprawą, która nadaje znanym już daniom nowy smak. Są twórcy, jak np. William Gibson, Ridley Scott czy Joss Whedon (obejrzyjcie w końcu to Firefly), którzy “ziemskie” gatunki, takie jak czarny kryminał, horror czy western, przenoszą w futurystyczne światy, w których mogą dać upust swojej wyobraźni. Czasami jednak sci-fi służy kamuflowaniu głupoty, taniego sentymentalizmu oraz niedojrzałości psychicznej scenarzysty i reżysera. Gdyby BSG opowiadało nie o kosmicznej flocie, ale, powiedzmy, o amerykańskim lotniskowcu na wojnie w Zatoce, nawet red. Węglarczyk uznałby ten serial za przegięcie (choć w słusznej sprawie). A w końcu to ostatni Europejczyk wierzący w Busha…
Na koniec smaczek: w Firefly bohaterowie przeklinają bardzo wulgarnie, za to po mandaryńsku. W BSG zamiast fuck mówią frak. To sprawdzona technika, używana np. w polskim serialu policyjnym Oficer, w którym groźni gangsterzy nadużywają słowa jedwabiście. Motyla noga!
Obejrzałem dwa sezony tego czegos. I teraz 3 zaczynam.
Ale ja jestem szczery: oglądam dla wybuchów, nie dla fabuły. No i laska kosmitka jest fajowa ;)
Mi się zdaje, że oni jednak mówią “frag”. Nawet mój ulubiony Lobo wszystko określał słowem “fraggin'”.
A poza tym sf jest do dupy. Kiedyś byłem fanem, czytałem to i oglądałem całymi ciągami i seriami, a potem nagle — po kilku(nastu) numerach “Science Fiction — najlepsza polska fantastyka” odkryłem, że to wszystko są czytadła klasy “Z”, chytrze drukowane na papierze zbyt szorstkim, żeby go wykorzystać jako srajtaśmę. I właściwie tylko Dukaj trzyma fason, bo 90% jego książek nie rozumiem, co utrzymuje mnie w przekonaniu, że to jednak literatura, a nie jakieś gówno.
W filmie to samo — ostatni, który jeszcze jakoś mnie zainteresował, to “Aliens” (wersja reżyserska, oryginalna językowa). O SW nie mówię, bo to nie sf, tylko popkultura. A poza tym — no na Szatana, ileż można tych samych pomysłów, puent i rozwiązań fabularnych powielać… A jak już powielać, to czemuż, ach czemuż wyłącznie te najchujowsze?!
Od razu widać że nie widział Firefly’a :]
Z miłością do SW jest jak z uczuciem w starym małżeństwie. Namiętność już dawno wystygła ale przyzwyczajenie nie pozwala czegokolwiek zmieniać :-)
O jednym zapomniałem napisać: jakiś geniusz telewizji wpadł na pomysł, żeby na początku każdego odcinka BSG robić pięciosekundowy, superszybki skrót tego… co czeka widza w owym odcinku. Taki spoiler na podświadomość. Co za mózg to wymyślił…
no przez was zacząłem to oglądać. nie jest najgorzej. w porównaniu ze startrekami to jest wogóle wspaniale.
na razie jestem po pierwszym sezonie.
Och przypadkiem znalazłam twój blog i wpis
Firefly, a potem długo długo nic…
Po Serenity i Firefly zaczęliśmy oglądać Buffy The Vampire Slayer (od III sezonu jest naprawdę dobra). Podobnie jak Firefly jest to rzetelna robota. I reżyser nie oszczędza bohaterów, zmieniają się i podobnie jak w Serenity też giną.
Chyba sobie kupię koszulkę z napisem “Joss Whedon is my master”.
Przyznam ci się, że wytrzymałem pół pierwszego sezonu “Buffy”. I strasznie mi było przykro, bo w dialogach słychać Whedona, ale, co tu kryć, Buffy to jednak serial dla młodzieży… Już któryś raz słyszę, że w późniejszych sezonach serial wychodzi na prostą, więc pewnie jeszcze dam jej szansę.
Wiewiórki mówią, że serial “Angel”, który wypączkował z “Buffy”, jest bardziej “dorosły”.
A jak już chcesz sobie robić koszulkę z Whedonem, to może od razu z takim stripem:
http://www.pvponline.com/archive.php3?archive=20050510
bart, mówiłeś że odrzuciła cię scena jak stary adama zmienia zdanie. na mnie czas przyszedł w odcinku o reportarzu telewizyjnym “final cut”. cała idea jak to napastliwy dziennikarz się nawraca się widząc że żołnierze to “normalni ludzie jak ty i ja” po prostu wywraca mi flaki. właściwie odcinek ratuje tylko ostatnia scena. ale ja jestem twardy jak ściągnąłem to oglądam. no i mam “sacrifice” — no żesz k.j.m. starbaksowa i czterech goryli wpada na salę i co? i nic. w starciu z cywilami po pierwszych stratch wycofują się. wyco k. fują jak już weszli z bronią odbijać zakładników do pancernego pomieszczenia. przecież to się kupy nie trzyma. ale ja jestem twardy jak ściągnąłem to oglądam. co prawda ostatnio żona zauważyła że bsg leci a ja obok przeglądam gazetkę… :]
Podziękowałem ostatecznie serialowi na początku trzeciego sezonu, kiedy to zakręty fabuły zaczęły być uruchamiane za pomocą tak obleśnych nagięć, że dziękuję, a poziom dialogów i sytuacji opadł do rejonów autorskich przedstawień amatorskiego teatru z Podkowy Leśnej.
Ja się wyrwę. Mi się BSG podoba.
;)
Chodząc po sieci znalazłem ciekawą stronę:
http://www.taurigraphics.net/covers-dvd_bsg.html
Naprawdę fajne okładki, ludziom, którzy robią takie dzieła musi się chyba bardzo nudzić w domku ;) No cóż, niech im się nudzi jak najdłużej :D
Pięknieś objechał jeden z moich ulubionych seriali, aż łzy ze śmiechu rytmicznie bębnią w klawiaturę. Z podkładem z muzy z BSG w tle oczywiście, której właśnie słuchałam li i jedynie dla przyjemności :p.
Przyznam, że za namową kumpli próbowałam obejrzeć Firefly i uznałam je za gniot koszmarny. (Taaaa… przylej mi teraz :p). Natomiast inne pokłady sera… Ło żesz niech Cię cholera! Hahahahaha :D
Ja osobiście we wczesno-szczeniaczych latach (okolice gimbazy) byłem zafascynowany tym serialem, oglądałem go ostatnio tyułem zabicia nudy i stwierdziłem iż faktycznie jest on bardzo naiwny (fabularnie), zasanawiające jest to jak w przeciagu tych kilku lat zmienia sie człowiekowi światopogląd i gust, coś co kiedyś wciągało dzisiaj okazuje się gniotem, Jest to jeden z powodów dla których boję się wrócić do “dune2000”
@EO
Ale ty piszesz o czym? O literaturze SF, o polskiej literaturze SF czy o współczesnej polskiej literaturze SF? Bo jak to ostatnie, to rzeczywiście trudno znaleźć kogoś na poziomie Dukaja. “Requiem dla lalek” i “Holocaust F” (w takiej kolejności) Cezarego Zbierzchowskiego są podobno naprawdę dobre, ale nie czytałem, więc mogę najwyżej dodać do listy-do-przeczytania.
A BSG podobał mi się gdzieś tak w połowie liceum, być może teraz przypasowałby mi mniej, ale sorry, naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć ludzi którzy uważają, że zaletami “Firefly” są dobra gra aktorska (no proszę) czy wielowymiarowe postacie (no proszę 2x). Nie rozumiem i już.