Pocztówka znad morza
Kochani,
Nad morzem było super, ale najpierw byliśmy na Mazurach, w chatce, której właścicielem jest uroczy siwy pan urzędujący tam ze swoją narzeczoną. Pan i pani to ludzie światowi i bywali, ale i tak wycięli mnie w pień. Zaczęło się od niewinnej uwagi: Miałam kiedyś takiego pieska, co to jak Zdzisio Maklakiewicz przychodził — a on się zawsze tak przytulał na przywitanie — to ten piesek się między nas wciskał i go odpychał. Potem się okazało, że na Piwowskiego mówią Piwek i żałują, że się z nim nie widzieli już chyba z półtora miesiąca. Do tego autentyczne opowieści o Himilsbachu. Jedna taka na ten przykład, jak to Himilsbach z Basią przyszli do mamy Roberta — już czujecie różnicę między tą historią a tymi innymi zmyślonymi, nie? — żeby ją przeprosić za coś tam. I Himilsbach chrypi: Szanowna pani, chcieliśmy jak najuprzejmiej przeprosić za zaistniałe nieporozumienie, szturcha Basię i rzuca No kurwa, powiedz coś… Wszystko to dla mnie jako dla człowieka, który w ósmej klasie znał całą listę dialogową Rejsu na pamięć, było przeżyciem mistycznym.
A potem pojechaliśmy do Białogóry, w sensie nad morze. I powiem wam tak:
Poród — ciężka sprawa. Wstawanie w nocy po pięć razy — owszem, nielekko. Ząbkowanie — nieprzyjemne. Wszystko to chuj w porównaniu z wyprawą rodzinną nad morze. To jest, proszę ja was, hardtkor totalny. Dojazd, wyprawy półtora kilometra na plażę, w wózku woda, ręczniki, kocyki, zabawki, kiełbasa, gazeta, majtki, w to wszystko wbity parawan, na wózku jedzie jeden bachor, drugi się drze, że nie może jechać na wózku, parking kurwa 8 złotych za dobę i chuj ci w dupę, że zostawiasz samochód tylko na trzy godziny. Wkoło ryby smażone, frytki, lody, piwo, zespoły disco polo na żywo, baloniki, piłeczki z plastikową biżuterią za złotówkę, lepsze modele za dwie, całodniowy festyn świąteczny zorganizowany przez Rodzinę Parafialną ze strzałami z armaty i dwukrotnym występem zespołu Duo Dance — raz z rana i raz z wieczora, z lekka najebani tatusie wąsaci w łańcuchach popychający pociechy w stronę morza, tłuste brzuchy normalnie, i tylko najgorzej, jak sobie uświadomisz, że jeden z tych tatusiów to ty, sans wąsy, ale to się nadrobi na następny sezon. A do tego dziewczęta licealne w t-shirtach z wesołym barankiem i podpisem PAN MNIE STRZEŻE, delikatnie prowokującym do brutalnego gwałtu i niedbałego ukrycia ciała pod ściółką.
Ale i tak luz — Białogóra po pierwsze do całkiem niedawna była terenem wojskowym i tylko wojsko mogło się kąpać i robić zamki na plaży, a do tego od morza oddziela ją wspomniany półtorakilometrowy pas lasu, co skutecznie eliminuje większość dresiarstwa — no bo nie da się podjechać samochodem pod samą wodę. Za to pojechaliśmy do Rozewia, żeby Hani pokazać latarnię morską. Jedzie się tam przez Karwię i Jastrzębią Górę — no to jest hardtkor. Ja nie wiem, jak tam można wypocząć, równie dobrze można byłoby się rozłożyć z leżaczkiem na rondzie Romana Dmowskiego. Zwielokrotniony ryk generatorów niskich częstotliwości miarowych z uchylonych szyb, przez które wystają łokcie, wąsy wszędzie, przejechać się samochodem nie da normalnie, bo wąsy idą środkiem ulicy — nic dziwnego, na chodniku już nie ma miejsca. Na samym końcu podróży, w Rozewiu pod latarnią smętny dresiarz przez 45 minut snuł telefoniczną litanię do dziewczyny, która odeszła z innym, a z tekstów, którymi operował, dałoby się wykroić warstwy liryczne do dziesięciu płyt z gatunku muzyki chodnikowej.
A potem zostawiłem małżonkę z dzieciarnią i posunąłem do Warszawy, z której do was, kochani, teraz piszę. Tato mój jak się dowiedział, że zamierzam wracać ostatniego dnia długiego weekendu po południu, doradził mi trasę opłotkami, przez setkę małych i większych miasteczek — w skrócie Tczew, Malbork, Iława, Żuromin (cześć, Robierto!). Z początku pomyślałem Głupi staruch, bredzi, ale dałem mu szansę. I oto się okazało, że droga to świetna i pusta do tego stopnia, że w pewnym momencie pomyślałem Ale mnie wyruchali, wszyscy zostali, nikt dziś nie wraca. Oczywiście było to wrażenie mylne, o czym przekonałem się wjeżdżając pod koniec podróżny na Drogę Krajową Nr 10, na której otoczył mnie rój chujów na warszawskich blachach, wyprzedzających na trzeciego, wciskających się w korek i generalnie pierdolących cały świat oprócz siebie i swojej matki.
Zatem trasę polecam, tylko uważajcie, jak macie mało w baku — na 75 kilometrach między Malborkiem a Iławą nie ma ani jednej normalnej stacji benzynowej, tylko same PPHU Delfin, czynne od 9 do 15 w dni powszednie. Ja nie uważałem i mało się nie zesrałem.
A ja wracałem we wtorek wieczorem opłotkami wzdłuż zablokowanej niczem arteria po makdonaldzie katowickiej i w Drzewicy mnie zaskoczyli, i dwie stówki i sześć punktów dojebali. Ech…
Sześć? To coś pomiędzy 31 a 50 za szybko…
Czyli na ograniczeniu do 70 kolega dymał stówkę. Nieładnie, oj nieładnie… :)
No to już wiem o co chodziło z tymi urokami nadmorskich wakacji ;)
Ja na szczęście w tym roku poznałem Warmię (nie Mazury tylko Warmia! bo wpierdol kurwa — jak mówi mój Warmiński babcioszwagier Marian).
Jako smakosz szatanista kaskader — szybkim przełykaniem oszukując odruchy wymiotne — zjadłem czerninę z kluskami kartoflanymi w Gietrzwałdzkiej Karczmie Warmińskiej — naprawdę polecam.
Podobno jak się puszcza krew kaczce na czerninę to wieszając za płetwy trzeba uważać, żeby przy podżynaniu gardła nie nasrała do krwi — wtedy cała zupa spierdolona……
Ale ogólne fajnie bo na drugie walłem świeżonkę… smakowicie pachła….
84 jechałem z przyczepką bez wiochę… No ale kurwa, pusto było, przecież święto, więc wszystkie wieśniaki leżały najebane w swoich leżach…
AKIKA
JJK