Jeśli będę miał jeszcze w życiu nadwyżkową kasę, pojadę na urlop na Islandię. Tryb warunkowy jest jak najbardziej na miejscu, bo właśnie podpisuję umowę na kredyt hipoteczny, który skończę spłacać już na emeryturze, względnie — co przy moim trybie życia jest dość prawdopodobne — skończą go spłacać moje dzieci. Islandię chcę zobaczyć od dawna z kilku powodów. Po pierwsze, widać stamtąd zorzę polarną — a ja bardzo chcę zobaczyć przed śmiercią zorzę polarną. Po drugie, Islandię postrzegam jako kraj najpiękniejszych krajobrazów świata i jak już tam pojadę — jeśli pojadę — to zapstrykam swój aparat na śmierć. Po trzecie, fascynuje mnie fakt, że naród o liczebności zbliżonej do liczby mieszkańców Ursynowa wydał jedną z najważniejszych wokalistek szeroko rozumianej muzyki popularnej oraz jeden z najwspanialszych zespołów świata po prostu. I proszę mi tu nie wspominać o Moleście.
Ci, którzy znają mnie jako fana bezmyślnej (lub zmyślnej) łupaniny na wiesłach, zapewne zdziwiliby się, widząc na mojej półce kompletną dyskografię Sigur Ros. Przyznam szczerze, że miałem raz zamiar wyrzucić ją przez okno, ale działałem wtedy w stanie silnego wzburzenia po przeczytaniu wyjątkowo zarozumialskiej recenzji na pewnym portalu aspirującym do miana polskiego Pitchforka. Na szczęście wyluzowałem się, wzmiankowanego portalu więcej nie odwiedzam i mogę w spokoju i wyciszeniu wsłuchiwać się w niesamowite dźwięki produkowane przez nieogolonych i zapewne śmierdzących rybami Islandczyków. Okazało się właśnie, że niebawem będę się mógł również wpatrywać. I na to wpatrywanie mam teraz właśnie straszne parcie.
Panie i panowie: Heima.