Ta zniewaga krwi wymaga

June 7th, 2006 3 comments

Ponieważ z kolegą Owcą prowadzimy sobie pamiętniczki w systemie dwublogowym, inspirując się i ceniąc nawzajem, zdarza się od czasu do czasu, że któryś z nas musi wprost zareagować na to, co napisał ten drugi. I to też znak czasów, bo zamiast pogadać w realu, pisujemy sobie we blogach.

A kolega Owca jest właśnie tym kimś, kogo byt internetowy ugryzł w jajeczko w poprzednim tekście. I błyskawicznie ściął mnie w blogu tak:

Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy upominali mnie: „Dlaczego się tak denerwujesz tym, co jakiś koleś ci napisał? Przecież to tylko usenetowa ksywka, nawet nie znasz tego człowieka”. Co z tego, że nie znam? Co z tego, że z jego autoprezentacji wynika, iż jest wirtuozem gitary i specjalistą od budowy pieców lampowych, a w rzeczywistości to domorosły majsterkowicz, ćwiczący bezskutecznie „Smoke on the water”? Co z tego, że to tylko ciąg bajtów na moim monitorze? Kryje się przecież za tym jakaś umysłowość, żywy człowiek, którego elektroniczna osobowość, choćby nie wiem jak kreowana, zawsze pozostaje w ramach jego własnego „ja”, którego przecież nie sposób przeskoczyć, a które właśnie wkurwiło mnie nieludzko… I co z tego, że go na oczy nie widziałem? Internet jest tylko środkiem przekazu myśli – środkiem przekazu, a nie źródłem i tworzywem. Usenetowe osobliwości, mimo mylących częstokroć pozorów, nie są botami, lecz żywymi ludźmi. Gdybym się wkurwiał na boty, rozumiałbym argumentację oponentów (czyli Barta). Ale to jednak, mimo wszystko, ludzie. Ludzie, z którymi dzielę jakąś tam płaszczyznę współistnienia, choćby groteskową i mocno zawężoną. I wchodzę z nimi w różne interakcje, i dlatego mnie wkurwiają. I nie widzę w tym nic dziwnego, czy godnego pożałowania.

I to chyba ten wątek, co mi uciekł.

Bo to nie do końca tak, moim zdaniem. To coś, co ci odpisuje i co cię wkurwia, nie jest do końca człowiekiem przed monitorem, jest jego, eeeee, reprezentacją? To jest coś, co wyłazi na gruppenspotkaniach: byty sieciowe to nie to samo, co ludzie przed monitorami. W sieci łatwo sobie zrekompensować jakieś takie braczki lub tęsknoty za byciem kimś, kim się nie jest. Dawno temu poznałem takiego byta, który pisał jak zwiewna romantyczna królewna, a w rzeczywistości był grubą babą z Pasa Biblijnego w Stanach. Ktoś, kto w życiu unika konfrontacji, bo cicho mówi i nie umie się bić, w sieci może być wirahą i obrażać każdego, kto się nawinie. Ktoś pozbawiony kontroli nad swoim życiem może w sieci próbować kontrolować społeczności, dzielić i rządzić. Frustraci mogą wylewać frustracje, zakompleksione dupki mogą być największymi mądralami.

No i widzisz, Owco. Ty jako osoba nie posiadająca sieciowego alter ego, myślisz, że każdy tak ma. I dlatego wkurwiają cię bardziej niż mnie różne gnomy. A ja widzę, że im krwistszy, żywszy człowiek, tym mniej go pociąga sieciowa społeczność. A jeśli w niej nawet siedzi, to nie po to, żeby się konfrontować i urządzać wirtualne bijatyki.

Czyli nie dość, że się kopiesz z botem, to jeszcze pożałowania godnym.

Tags:

Dlaczego Usenet może być szkodliwy dla zdrowia

June 7th, 2006 12 comments

W zwieńczeniu mojej wspaniałej trylogii “Wyznania ex-gnoma” zajmę się niebezpieczeństwami wynikającymi z użytkowania Usenetu.

Na początku niewielkie przeprosiny (niewymuszone!) dla grupy pl.comp.dtp, którą sobie trochę poobserwowałem pod kątem mojej krytyki i stwierdziłem, że nieco przegiąłem, nawet jak na żartobliwy felietonik. No, a teraz odpowiadajcie znowu na moje posty, drogie detepowcy.

Dobrze, zakończmy tę farsę.

Wszyscy wiemy, że gry RPG są szkodliwe dla psychiki. Nie dlatego, że propagują satanizm i okultyzm, to jest akurat jak najbardziej godne pochwały; dlatego, że tworzą wirtualny świat, który w pewnych przypadkach może konkurować z rzeczywistym, a przynajmniej wciągać nieco ponad miarę.

Otóż Usenet, moim zdaniem, jest tak naprawdę formą erpega, gdzie zamiast ludzi żyją awatary. O czym najłatwiej przekonać się, idąc na spotkanie grupowiczów.

Read more…

Tags:

Sok grejpfrutowy — addendum

June 4th, 2006 9 comments

Głębsze przemyślenia mię naszły w związku z sokiem grejpfrutowym. Bo oto uświadomiłem sobie, dlaczego znika z półek. Sprawiają to grupy fokusowe.

Grupy fokusowe to proteza kręgosłupa pracowników działów marketingu. Lubię sobie owych pracowników wizualizować jako takie sine, bąblaste ksenomorfy zbliżone wyglądem do bardzo chorych ziemniaków, podłączone do kroplówek, z cewnikami z jednego końca, a kompletnym paraliżem decyzyjnym z drugiego. Na ich cienkiej, pulsującej kruchymi żyłami skórze uważny obserwator dostrzeże wytatuowane dyplomy ukończenia prywatnej Kieleckiej Szkoły Marketingu i Zarządzania im. Uczestników Pogromów, która, jak wiadomo, przyjmie w szeregi swoich studentów nawet złego psa, o ile będzie on w stanie opłacić czesne.

Owi pracownicy, nie mając własnych emocji i przemyśleń, zdają się na grupy fokusowe, które mówią im w przybliżeniu, co Polak myśli o produktach ich Korporacji. W doborze grupy fokusowej ważne jest, że tak powiem, uśrednienie populacji, zebranie grupy najprzeciętniejszych z przeciętnych Polaków. A ponieważ przeciętny Polak to 45-letnia bezrobotna gruba baba z Białegostoku, grupy fokusowe najlepiej dobierać na wschodzie kraju, preferując otyłe kobiety.

Siadają zatem grube baby wokół stołu i piją ów stuprocentowy sok. I co się okazuje? Dla 80% grubych bab ten sok jest po prostu za kwaśny! W tym momencie chore ziemniaki zaczynają podskakiwać nerwowo, na ich krótkich szyjach wykwitają krasne plamy — oto znaleźli sposób na wzrost sprzedaży. Trzeba dodać syropu glukozowego. To nic, że sprzedaż utrzymuje się na stałym poziomie, najwyraźniej wielu ludziom ten sok smakuje, ale nic to, po osłodzeniu będzie smakował jeszcze lepiej.

Oczywiście sprzedaż leci na łeb na szyję, bo jeśli chodzi o osłodzone gówna, to Polska wybiera Coca-Colę. Za to marketoidy mają dupochron w postaci relacji z grupy fokusowej.

Agencja, w której kiedyś pracowałem, przygotowała design kartonu mleka, o nazwie “Paczka od Krowy”. Opakowanie przypominało paczkę z papieru pakowego, obwiązaną sznurkiem i ozdobioną znaczkiem pocztowym z krową. Mleko poniosło spektakularną klęskę, gdyż opakowanie łamało wszelkie kanony projektowania kartonów na mleko (my woleliśmy myśleć, że zawiodła dystrybucja). Co ciekawe, grubym babom na fokusach bardzo się podobało, a lektura ich przemyśleń wprawiała nas długo w dobry humor. No bo pomyślcie, nawet jeśli nie jesteście grubą babą z Podlasia — siedzicie przy stole, pan w garniturze stawia przed wami karton mleka. I nie zadaje prostych pytań w typie “podoba się czy nie”. Nie, on chce waszych przemyśleń na temat tak banalnego przedmiotu. No i się zaczyna.

Jedna gruba baba powiedziała, że ona sobie wyobraża taką spółdzielnię mleczarską, w której pracują krowy i one te swoje mleko pakują w kartony i jej wysyłają pocztą. Inna sobie zwizualizowała krowę-listonosza, który wesoło dzwoniąc dzwoneczkiem jej to mleko pod drzwi podstawia. Inna jeszcze wybrzydzała, że to niechlujne jest, że ten sznurek i brzydki papier i że ona nie chce dostawać takich paczek, nawet od krowy. Państwo Marketingowieństwo spisało wszystkie te brednie i tęgie głowy w mej agencji musiały się biedzić nad niechlujnym wyglądem opakowania.

To wszystko jest bardzo wesołe i zabawne, dopóki nie zdamy sobie sprawy, że grupy fokusowe sprawiają np., że większość amerykańskich filmów kończy się chujowo, czyli dobrze. Zanim film trafi do dystrybucji, oglądają go ichniejsze grube baby (inna skala grubości, ale podobna pustka myślowa) i potem się mądrzą na temat tego, co artysta chciał powiedzieć, a co mu się powiedziało. I jeżeli grube baby zgodnie powiedzą “To bardzo ładny film, ale zasmuciło nas, że ta dziewczynka ginie”, to film montuje się inaczej, robi się parę dokrętek i dziewczynka nie ginie. Pamiętajcie o tym, gdy następnym razem obejrzycie “Człowieka w ogniu”. Warto też obejrzeć dodatki na DVD, żeby się dowiedzieć, co grupy fokusowe myślały o filmie “12 małp”…

Świat nas otaczający jest uprzeciętniany przez takie właśnie zjawisko. A wszystko zaczyna się od alienów o wyglądzie chorych ziemniaków, którzy boją się podejmować decyzje i powiedzieć “Tak, ten sok jest kwaśny, ale na Bielanach schodzi go 600 hektolitrów dziennie. Sam Kuzia tego nie wypija”.

Tags:

Sok grejpfrutowy — WTF?!

June 3rd, 2006 8 comments

Był sobie sok grejpfrutowy Hortex. Z czerwonych grejpfrutów. Pychota. Mieszałem to z wodą i wypijałem litrami. Pewnego dnia coś mi dziwnie smakował. Paczę normalnie, a tu opakowanie takie samo, tylko znikł napis “100%”. I teraz: syrop glukozowy, kwas ortofosforowy, wybielacz zębów.

Tak mną zatrzęsło, że napisałem maila do Horteksu, coś tam, że się będą w piekle smażyć. I przerzuciłem się na Tymbark z grejpfrutów zwykłych.

Pewnego dnia coś mi dziwnie zasmakował. Paczę, a tu nie ma napisu “100%”, tylko glukoza, fosforany, azbest itp. Już nie pisałem maila, bo poczułem się osaczony i zrozumiałem, że to nie nieporozumienie marketingowe, tylko oni wszyscy są przeciwko mnie.

Przerzuciłem się na Fortunę, której sok z grejpfrutów ma co prawda podejrzany szarawy kolor, ale jest — z tego co się orientuję — ostatnim stuprocentowym sokiem grejpfrutowym na rynku. Przywozi mi go miły pan z Kleklerka, który jednakowoż w każdej partii podrzuca mi co najmniej jeden nektar grejpfrutowy Fortuny, zawierający cukier, cyjanowodór i błoto. Trochę jakby mi dawali znać: “Nie zapomnieliśmy o tobie i pewnego dnia po ciebie przyjdziemy. I będziesz pił, co ci każemy”.

Tags:

Szara Strefa Robo

May 24th, 2006 1 comment

Ostatnie dwa tygodnie spędziłem w innym świecie. Można go porównać do szklanej bańki, oddzielającej od życia, albo do chmur, w które się wleciało samolotem. Ja nazywam ten świat Szarą Strefą Robo.

Jest parę aktywności życiowych, którym towarzyszy zwrot “już dawno”. Już dawno nie zrobiłem zdjęcia mojemu dziecku. Już dawno nie popiłem winem dziwnego filmu. Już dawno nie widziałem się z danym przyjacielem. Parę innych występuje z “muszę wreszcie”. Muszę wreszcie zrobić coś z drzwiami od sypialni Hani, bo skrzypią. Muszę wreszcie umówić się na oglądanie działki w Truskawiu. Muszę wreszcie zajrzeć do babci i dowiedzieć się, jak sobie radzi po śmierci dziadka.

Otóż Szara Strefa Robo sprawia, że te zdania tracą swój sens. Czas, który odmierzam od zdarzenia do zdarzenia, zostaje rozciągnięty i pokryty szarą breją. W pierwszej grupie zdań “już dawno nie” zamieniam na “nie pamiętam, kiedy ostatnio”, a drugą przekreślam, dopisując ręcznie “przesunięte na nieokreślony termin”.

W Szarej Strefie Robo życie nie istnieje. To miejsce poza czasem. Kiedy wracam do życia, zwykłe wyjście na spacer z córką ma smak wielkiej, nowej przygody, podszyty lekką nutką niepokoju, że ktoś mi to może łatwo  znowu odebrać.

No i, jak widać, najstraszniejszym ubocznym efektem przebywania w Szarej Strefie Robo jest utrzymująca się długo później skłonność do dramatyzowania.

Tags: