In The Absence Of Truth

September 23rd, 2006 11 comments

Leży przede mną tu taka jedna płyta, która dała mi ostro do myślenia. “Leży przede mną” należy traktować jako przenośnię, wychodzi dopiero 31 października. Never mind.

Zastanawiając się nad zawartością tego wirtualnego krążka, chyba po raz pierwszy w życiu namacałem, czego szukam w muzyce. Strasznie ciężko mi to wytłumaczyć, posłużę się więc analogią filmową — są filmy czy seriale, które sprawiają, że przestajemy rozróżniać fikcję i rzeczywistość, wtapiamy się w nie, żyjemy z ich bohaterami, płaczemy, kiedy umierają, cieszymy się, kiedy zwyciężają.

To samo, tylko trochę inaczej, dzieje się w muzyce. Jako muzykant, znam proces nagrywania płyty. Są jednak krążki, które sprawiają, że przestaję rozróżniać ścieżki gitar i perkusji, gubię świadomość procesu studyjnego czy zabiegów aranżacyjnych. Dla mnie, jako dla człowieka, który “nie zaznał łaski wiary”, jest to obcowanie z absolutem, boski palec dotykający artystę.

Kiedyś świętej pamięci Sadowski Robert z zespołu Kobong powiedział coś w podobie, że chce grać muzykę kosmosu. I to jest to, o co mi chodzi. Dlatego tak nie cierpię rocka progresywnego, który ma wprawdzie obiecujące sci-fi okładki, ale jest kupką wyrafinowanego technicznie i kompozycyjnie gówna bez wyobraźni.

Przykłady? Z czubka główki: wspomniany Kobong, In The Court Of The Crimson King w całości, Third Eye Tool, 4th of July Soundgarden, Dirt Alice In Chains. Nawet znając wszystkie sztuczki, nie jestem w stanie pojąć, jak można nagrać coś takiego.

Ważne jest też, by oderwać się od świata mimo tradycyjnego instrumentarium. Dlatego z ostrożnością podchodzę do muzyki elektronicznej, w której efekt kosmiczności uzyskać jest dużo łatwiej. Z pełnym uznaniem dla Aphex Twin czy Amona Tobina, którzy tworzą własne planety i opowieści (takie Out From Out Where to 20000 mil podmorskiej żeglugi w wersji audio przecież).

Dobrze, czas na Isis, temat tego wypracowanka. Dwie płyty tej kapeli, Oceanic i Panopticon, to przykłady takiej właśnie kosmicznej muzyki. Słuchając ich, nie słyszę ciężkiej pracy w studio, nie słyszę poszczególnych instrumentów, wybieram się raczej z otwartą buzią w podwodną podróż. A teraz “leży” przede mną In The Absence Of Truth, ich najnowsze dziecko. I mówię wam, jest to płyta ziemska.

Wszystkie powyższe akapity mają pomóc zrozumieć, co chcę powiedzieć przez to określenie. Na tej płycie słychać po prostu poszczególne riffy, słychać gitarę lewą i prawą, słychać klawisze, słychać kombinowanie, jak tu zrobić fajny kawałek. Nie ma boskości, nie ma oderwania od realiów kompozycyjnych. Jest to zwykła dobra płyta. I jest mi strasznie przykro z tego powodu.

Tags:

Śpiewamy!

September 20th, 2006 1 comment

PiS napisał sobie hymn…

My chcemy Prawa i Sprawiedliwości
Czwartej Rzeczypospolitej jest już czas (bis)

Ref.: Prawo i Sprawiedliwość
Prawo i Sprawiedliwość dziś prowadzi nas (bis)

My chcemy Prawa i Sprawiedliwości
Czwartej Rzeczypospolitej jest już czas
Dlatego wznieśmy ręce,
podajmy sobie dłonie,
honor i ojczyzna, niech zabrzmi w nas

Ref.: Prawo i Sprawiedliwość
Prawo i Sprawiedliwość dziś prowadzi nas (bis)

To jest chyba nawet śmieszniejsze niż ta piosenka o olimpiadzie specjalnej…

Tags:

Stephen Lynch

September 19th, 2006 19 comments

Dzięki koledze Uelfikowi mogę zaprezentować piosenkę w wykonaniu Stephena Lyncha.

I owszem, wstydzę się, ale jest to wstyd przez łzy.

Tags:

Pierwszy egzamin

September 18th, 2006 1 comment

Moja Hania zdała dziś obowiązkowy test dwulatka w przychodni. Nie wiem, na jaką ocenę, bo nie poszedłem, wychodząc z założenia, że im prędzej pisklę z gniazdka wyfrunie i się usamodzielni, tym lepiej.

Poza tym egzamin był żenujący. Pani pyta, czy dziecko już mówi Mama, daj, a Hania na to: A co to za laleczka? Mogę zobaczyć? Na pytanie, czy robi do nocnika, Hania odpowiedziała, wykazując się znakomitym timingiem, że chce do ubikacji.

Mama, daj. Phi. Moje dziecko potrafi powiedzieć Luca Brasi śpi z rybami!

Tags:

Obejrzane

September 17th, 2006 No comments

Kod Leonarda da Vinci

Jako pokuta oczywiście, za to, że dałem się złapać na hype i sprowadziłem sobie książkę Dana Browna z Amazona w oryginale — bo wersji polskiej jeszcze nie było. No to w skrócie: Ron Howard dokonał dzieła heroicznego. Jego bohaterowie są równie płascy i drewniani, co w książce. Co do fabuły zaś…

Dlaczego w ogóle kupiłem The Da Vinci Code? Otóż mniej więcej dwa tygodnie po tym, jak cztery amerykańskie samoloty zakończyły swoje kursy przed czasem, wybraliśmy się z przyszłą małżonką i paroma jeszcze osobami na urlop na włoskiej wsi, drogą lotniczą. Podczas przesiadki w Amsterdamie kupiłem sobie w kiosku lotniskowym książkę, głównie po to, by ukoić skołatane strachem serce.

Była to książka Lynn Picknett i Clive’a Prince’a o Templariuszach, zawierająca te same wątki co Święty Graal, święta krew i Kod da Vinci, tylko sto razy więcej i ze zdjęciami. Taki mindfuck, że wbiło mnie w ziemię kompletnie i tylko co jakiś czas odrywałem się od lektury, aby obwieścić współtowarzyszom udręki, że na jednym obrazie Jan Chrzciciel jest zamieniony miejscami z Jezusem, a na drugim pan pokazuje paluszkiem, że utnie Jezuskowi główkę. Przeszło mi… w zasadzie nigdy. Znaczy, szybko przestałem w to wierzyć, ale w końcu miło rzucić co jakiś czas jakiemuś katolowi: Hej, Ozyrysjaninie, gdzie twoja Izyda?, no nie?

Wiara w tezę, że Jezus był uzurpatorem, prawdziwym prorokiem był Jan Chrzciciel, a twórczość Leonarda to w zasadzie jedno gigantyczne puzzle, była bardzo sympatycznym zdarzeniem w moim zlaicyzowanym i antyreligijnym życiu. Wiara owa dość szybko z dogmatu przeistoczyła się w myśl Och, jak byłoby pięknie, gdyby to była prawda…

O drodze do Włoch powinienem wam kiedyś opowiedzieć, bo jest to historia piękna, w której karabinierzy chcą wysadzić w powietrze bagaże, a uśmiechnięci Japończycy jeżdżą fiatami, które trzydzieści z czterdziestu lat swojego życia stały w garażu wdowy. I pewnie opowiedziałbym wam to wszystko, gdyby nie to, że zmarnowałem dwie godziny na obejrzenie tego gniota i teraz muszę to odpokutować.

United 93

I to jest dopiero mindfuck, zwłaszcza dla przyzwyczajonych do trójaktowego podziału filmu i zaprzyjaźniania się z sympatycznymi bohaterami już od pierwszego ujęcia. Film pilnuje quasidokumentowej konwencji, aktorzy mówią swoje kwestie z offu, zbliżenia twarzy są cięte, chaotyczne. W zasadzie najczęściej obcujemy z emocjami na twarzach samych terrorystów — ten się boi, ten jest zdeterminowany, ten mocno wierzy… Film wkręca hipnotycznie — pół godziny po rozpoczęciu projekcji siedziałem sztywny, dolewając sobie rytmicznie wina i obgryzając paznokcie, a gdy na ekranie eksplodowała druga wieża, prawie krzyknąłem Widziałem to na żywo w TV!

A, i trzeba dodać — co, mam nadzieję, jest istotną informacją dla czytelników tego bloga — że film jest kompletnie pozbawiony machania gwiaździstą flagą i przemów w imię ojczyzny. Kompletnie. Jest tylko o strachu i desperacji, a ostatnie pożegnania przez komórki… No cóż, one są przecież prawdziwe, nie?

State and Main (Hollywood atakuje)

Hehehe, hihihi. Po spełnieniu okultystycznego obowiązku i uroczystym obejściu piątej rocznicy czas się odprężyć na filmie, który oglądam sześć lat po premierze, ja, z moim dostępem do materiałów przedpremierowych, hmm… W każdem razie David Mamet wielkim twórcą jest, napisał i wyreżyserował świetną farsę z dialogami, za które Cezary Pazura zjadłby swoją rosyjskojęzyczną żonę. Rzecz jest o hollywoodzkich filmowcach, którzy zjeżdżają do małego vermonckiego miasteczka kręcić film o starym młynie. Z poprzedniej lokalizacji w New Hampshire musieli uciekać, ale nigdy nie dowiemy się dlaczego — możemy się jedynie domyślać. Alec Baldwin gra gwiazdora, który pytania o swoją pedofilię zbywa stwierdzeniem Każdy ma jakieś hobby i wygląda na to, że to faktycznie zamyka temat, dopóki jego zainteresowanie czternastolatkami nie koliduje z grafikiem kręcenia. Philip Seymour Hoffman gra nieśmiałego scenarzystę, który kontempluje pupę pani słowami Tak młoda, niewinna, pełna obietnic — chwilę później kamera pokazuje nam, że w rzeczywistości patrzy na okładkę książki w kieszeni na pupie, a raczej tylną okładkę — to jego książka, jest tam zdjęcie jego twarzy, jeszcze z czasów zanim się zbrukał współpracą z Hollywood — i to o swej twarzy on mówi.

O, to taki film. I jak nie znacie angielskiego, to współczuję, bo połowy żartów nie przetłumaczyli, śmieszność drugiej połowy zgubili w tłumaczeniu, a trzeciej połowy nie zdążycie przeczytać, bo tyle gadają. W międzyczasie, jak będzie gonili napisy, umknie wam czwarta połowa, czyli żarty gdzieś na trzecim planie. Powiem wam tyle: dalmatyńczyk jest symbolem straży pożarnej, bo pierwsza remiza powstała w 642 r. na granicy między Dalmacją a Sardynią. Woleli go od sardynki.

Tags: