Obejrzane
Kod Leonarda da Vinci
Jako pokuta oczywiście, za to, że dałem się złapać na hype i sprowadziłem sobie książkę Dana Browna z Amazona w oryginale — bo wersji polskiej jeszcze nie było. No to w skrócie: Ron Howard dokonał dzieła heroicznego. Jego bohaterowie są równie płascy i drewniani, co w książce. Co do fabuły zaś…
Dlaczego w ogóle kupiłem The Da Vinci Code? Otóż mniej więcej dwa tygodnie po tym, jak cztery amerykańskie samoloty zakończyły swoje kursy przed czasem, wybraliśmy się z przyszłą małżonką i paroma jeszcze osobami na urlop na włoskiej wsi, drogą lotniczą. Podczas przesiadki w Amsterdamie kupiłem sobie w kiosku lotniskowym książkę, głównie po to, by ukoić skołatane strachem serce.
Była to książka Lynn Picknett i Clive’a Prince’a o Templariuszach, zawierająca te same wątki co Święty Graal, święta krew i Kod da Vinci, tylko sto razy więcej i ze zdjęciami. Taki mindfuck, że wbiło mnie w ziemię kompletnie i tylko co jakiś czas odrywałem się od lektury, aby obwieścić współtowarzyszom udręki, że na jednym obrazie Jan Chrzciciel jest zamieniony miejscami z Jezusem, a na drugim pan pokazuje paluszkiem, że utnie Jezuskowi główkę. Przeszło mi… w zasadzie nigdy. Znaczy, szybko przestałem w to wierzyć, ale w końcu miło rzucić co jakiś czas jakiemuś katolowi: Hej, Ozyrysjaninie, gdzie twoja Izyda?, no nie?
Wiara w tezę, że Jezus był uzurpatorem, prawdziwym prorokiem był Jan Chrzciciel, a twórczość Leonarda to w zasadzie jedno gigantyczne puzzle, była bardzo sympatycznym zdarzeniem w moim zlaicyzowanym i antyreligijnym życiu. Wiara owa dość szybko z dogmatu przeistoczyła się w myśl Och, jak byłoby pięknie, gdyby to była prawda…
O drodze do Włoch powinienem wam kiedyś opowiedzieć, bo jest to historia piękna, w której karabinierzy chcą wysadzić w powietrze bagaże, a uśmiechnięci Japończycy jeżdżą fiatami, które trzydzieści z czterdziestu lat swojego życia stały w garażu wdowy. I pewnie opowiedziałbym wam to wszystko, gdyby nie to, że zmarnowałem dwie godziny na obejrzenie tego gniota i teraz muszę to odpokutować.
United 93
I to jest dopiero mindfuck, zwłaszcza dla przyzwyczajonych do trójaktowego podziału filmu i zaprzyjaźniania się z sympatycznymi bohaterami już od pierwszego ujęcia. Film pilnuje quasidokumentowej konwencji, aktorzy mówią swoje kwestie z offu, zbliżenia twarzy są cięte, chaotyczne. W zasadzie najczęściej obcujemy z emocjami na twarzach samych terrorystów — ten się boi, ten jest zdeterminowany, ten mocno wierzy… Film wkręca hipnotycznie — pół godziny po rozpoczęciu projekcji siedziałem sztywny, dolewając sobie rytmicznie wina i obgryzając paznokcie, a gdy na ekranie eksplodowała druga wieża, prawie krzyknąłem Widziałem to na żywo w TV!
A, i trzeba dodać — co, mam nadzieję, jest istotną informacją dla czytelników tego bloga — że film jest kompletnie pozbawiony machania gwiaździstą flagą i przemów w imię ojczyzny. Kompletnie. Jest tylko o strachu i desperacji, a ostatnie pożegnania przez komórki… No cóż, one są przecież prawdziwe, nie?
State and Main (Hollywood atakuje)
Hehehe, hihihi. Po spełnieniu okultystycznego obowiązku i uroczystym obejściu piątej rocznicy czas się odprężyć na filmie, który oglądam sześć lat po premierze, ja, z moim dostępem do materiałów przedpremierowych, hmm… W każdem razie David Mamet wielkim twórcą jest, napisał i wyreżyserował świetną farsę z dialogami, za które Cezary Pazura zjadłby swoją rosyjskojęzyczną żonę. Rzecz jest o hollywoodzkich filmowcach, którzy zjeżdżają do małego vermonckiego miasteczka kręcić film o starym młynie. Z poprzedniej lokalizacji w New Hampshire musieli uciekać, ale nigdy nie dowiemy się dlaczego — możemy się jedynie domyślać. Alec Baldwin gra gwiazdora, który pytania o swoją pedofilię zbywa stwierdzeniem Każdy ma jakieś hobby i wygląda na to, że to faktycznie zamyka temat, dopóki jego zainteresowanie czternastolatkami nie koliduje z grafikiem kręcenia. Philip Seymour Hoffman gra nieśmiałego scenarzystę, który kontempluje pupę pani słowami Tak młoda, niewinna, pełna obietnic — chwilę później kamera pokazuje nam, że w rzeczywistości patrzy na okładkę książki w kieszeni na pupie, a raczej tylną okładkę — to jego książka, jest tam zdjęcie jego twarzy, jeszcze z czasów zanim się zbrukał współpracą z Hollywood — i to o swej twarzy on mówi.
O, to taki film. I jak nie znacie angielskiego, to współczuję, bo połowy żartów nie przetłumaczyli, śmieszność drugiej połowy zgubili w tłumaczeniu, a trzeciej połowy nie zdążycie przeczytać, bo tyle gadają. W międzyczasie, jak będzie gonili napisy, umknie wam czwarta połowa, czyli żarty gdzieś na trzecim planie. Powiem wam tyle: dalmatyńczyk jest symbolem straży pożarnej, bo pierwsza remiza powstała w 642 r. na granicy między Dalmacją a Sardynią. Woleli go od sardynki.