Krótka notka o aborcji
Dzień dobry, mam na imię Bartek i piszę tutaj, bo zapisałem się na warsztaty dla początkujących blogerów i pani prowadząca dała chętnym do domu zadania, żeby napisać notkę o aborcji. I pomyślałem, że mógłbym napisać, że męczy mnie już ten oklepany podział na pro-life i pro-choice, na stronę broniącą życia i stronę broniącą wyboru, i że te etykietki w mojej opinii fałszują rzeczywisty podział.
Zacznijmy od hasła o wyborze. To nie jest prosty wybór między przerwaniem ciąży a urodzeniem.
Obserwując ogromne zbiorowisko “Dziewuchy dziewuchom” na Facebooku (trudno mówić o grupie dyskusyjnej, gdy jest w niej sto tysięcy osób), widzę, że jego konserwatywne członkinie zżymają się na hasła w stylu “moje ciało, mój wybór”. Są one postrzegane jako radykalny feminizm, jako odrzucenie norm społecznych, anarchiczny bunt przeciwko jakiejkolwiek ingerencji w kobiece ciało. Jak dziecięca odmowa dania ręki do zastrzyku. Ale chyba nie o to w tych hasłach chodzi.
Wciąż żyjemy w patriarchacie. W systemie, który z niechęcią podchodzi do idei, że kobiety powinny mieć te same prawa co mężczyźni. Prawa do głosowania w wyborach, do nauki. Prawa do decydowania o swojej przyszłości i o swoim życiu seksualnym. A zasadniczo mężczyźni nie chcą, żeby ich kobiety miały do tego ostatniego prawa zbyt swobodny dostęp. Jeśli skupimy się na tym seksualnym aspekcie patriarchatu, jeśli (zapewne przesadnie) zredukujemy go do lęku mężczyzn o seksualną samodzielność kobiet, zaczniemy jego przejawy zauważać w bardzo wielu stałych fragmentach dyskusji o aborcji.
Jedną z inspiracji do napisania tej notki była rozmowa z moim kolegą. Nie mam absolutnie żadnych powodów, żeby podejrzewać go o mizoginię. Przeciwnie, to lewicowy feminista. A jednak z jego ust padło stwierdzenie, że nie wyobraża sobie, że żona mogłaby przyjść do niego i powiedzieć: “słuchaj, wpadliśmy, pigułka nie zadziałała, jestem w ciąży, idę na zabieg”. Uważa, że w tej sytuacji ma prawo do współdecydowania, a przynajmniej do rozmowy. W wersji minimalnej zadowoli się byciem poinformowanym – sytuacja, w której nic nie wie o aborcji żony, jest dla niego nieakceptowalna. A ja sobie myślę: dlaczego właściwie? Oczywiście, w związku warto rozmawiać i być szczerym z drugą osobą. I w sytuacji, w której mężczyzna ma zostać ojcem, widzę oczywiście pole do rozmowy i wspólnej decyzji. Ale w sytuacji, w której ma ojcem nie zostać? W tej uwadze mojego kolegi (którego serdecznie pozdrawiam i przepraszam, że użyłem go jako patriarchalnego przykładu) widzę właśnie ów lęk przed samodzielnością kobiety, przed jej stanowieniem o urodzeniu bądź nieurodzeniu.
Jest takie powiedzenie: feminizm to radykalny pogląd, że kobieta też jest człowiekiem. Ale nie chodzi w nim o to, że my mężczyźni uważamy kobiety za inny gatunek, tylko o to, że nie traktujemy ich jak pełnoprawnych osób, ale jak dzieci, które nie są w stanie same o sobie decydować, bo są na to po prostu trochę za głupie. Upupiamy kobiety – kilka dni temu (pisane w kwietniu)działaczka, którą znam, cenię i uważam za polityczną petardę, została opisana przez “poważny” tygodnik opinii jako pokrzykująca ze sceny pucołowata 27-latka, która nie ma męża i dzieci, ale może kiedyś będzie chciała mieć. Taki protekcjonalizm pojawia się też w dyskusji o aborcji, w wypowiedziach o tym, że gdyby aborcja była powszechnie dostępna, baby dupczyłyby się nieroztropnie, a potem usuwały beztrosko – każdy, kto uczestniczył w kłótniach na Fejsie, słyszał takie teksty po wielekroć. Takie odbieranie kobietom pełnej tożsamości, robienie z nich osób niedojrzałych emocjonalnie oznacza, że trzeba je przywołać do porządku, że musi przyjść ktoś bardziej odpowiedzialny i ich przypilnować.
Jeśli w zwrocie “przywołać do porządku” usłyszeliście nutę przemocy, to macie dobry słuch. Przemoc domowa to podszyte patriarchalnym lękiem zmuszanie kobiet do uległości. Podobnie przemoc ekonomiczna. Tu dygresja, bo wspomnienie przemocy ekonomicznej często budzi sprzeciw – przecież mężczyznom też ciężko znaleźć dobrze płatną pracę, poza tym większość z nas miała kiedyś szefową albo lepiej zarabiające koleżanki. Ale dyskryminacja nie polega na całkowitym odcięciu możliwości. Dyskryminacja polega na tym, że kobiecie jest trochę trudniej znaleźć pracę, że jak już ją znajdzie, będzie zarabiać trochę gorzej niż jej męski odpowiednik. Że zawody “kobiece” są trochę gorzej płatne. Że kobietom trochę rzadziej udaje się awansować na stanowisko kierownicze. To wszystko trochę ogranicza samodzielność.
Jest jeszcze jeden rodzaj kontroli patriarchatu nad seksualnością kobiet – wstyd. W tym samym czasie, w którym “tygodnik opinii” pisał o pucołowatej 27-latce, na okładce innego tabloidu wylądował pan Janusz Mikke z wielkim brzuchem przykrytym jeszcze większym różowym tytułem: “Miałem 200 kochanek”. Dla mężczyzny taka liczba to powód do dumy, kobieta po takiej deklaracji dostanie etykietę puszczalskiej. Kobieta powinna panować nad swoim zachowaniem. Jeśli tego nie robi, zasługuje na wszystko, co ją spotyka.
Tu dochodzę do argumentu, którego pojawienie się w dyskusji zawsze sprawia, że robi mi się troszkę słabo – argumentu o aborcji “na życzenie”, z wygodnictwa. Decyzja o urodzeniu dziecka to decyzja o radykalnym przemeblowaniu całego swojego przyszłego życia. Z wygodnictwa to ja wymigałem się od wojska; używanie tego określenia wobec kobiety zastanawiającej się nad przerwaniem ciąży to jakaś groteska. Przecież nie chodzi tylko przemeblowanie całego życia – opieka nad dzieckiem to zadanie na wiele lat. Ale chodzi też o wszystko to, o czym napisałem powyżej, o wejście w całą pajęczynę utrudnień i zależności, o – przynajmniej częściowe – zdanie się na łaskę innych albo o decyzję zostania samotną matką, której trochę trudniej będzie znaleźć pracę i którą społeczeństwo będzie trochę stygmatyzować. Mężczyzna, który zostaje ojcem, będzie się mógł z tego obowiązku jeszcze jakoś wymigać (zadanie dla chętnych: odnajdź wpływy patriarchatu w decyzjach sądów rodzinnych o przyznaniu opieki nad dzieckiem, w wysokości alimentów zasądzanych na dzieci, w skali niepłacenia tych alimentów przez ojców oraz w cichej akceptacji tego niepłacenia przez innych mężczyzn). Kobieta nie ma już wyjścia.
Jest jeszcze coś – patrzcie, kiedy ktoś ląduje u dentysty z bólem zęba, nie słyszy tekstów: “Haha, nie dbało się o ząbki, nie myło się przed snem z lenistwa, to teraz cierp, kurwiu”. Nie, słyszy raczej: “życzy sobie szanowny pan znieczulenie zwykłe czy podwójną dawkę?”. Tak, ów brak litości dla kobiety, która wpadła (sama?), to purytańska kara za rozwiązłość.
Kiedy więc mówię o tym, że jestem za wyborem, mówię, że jestem za prawem kobiety do samostanowienia, za prawem do ucieczki przed patriarchalną strukturą. Za tym, żeby jej decyzja była traktowana z szacunkiem, jak wszystkie męskie decyzje, a nie jak dziecięcy kaprys. Mówię też o tym, że mężczyźni powinni porzucić lęk przed tym, że “ich” kobiety nie będą słuchać ich poleceń.
No dobrze, a co z drugą stroną? Co z obrońcami życia?
Tu inspiracją dla mnie był inny kolega, który w facebookowej dyskusji powiedział, że dla niego życie ludzkie jest najwyższą wartością i z tej pozycji rozpatruje kwestię aborcji. Wprowadzenie takiego dogmatu w rozmowę zamienia ją w grę w szachy z gołębiem, pozbawia ją sensu. Jest jak wprowadzenie nieskończoności do równań z dodawaniem w zakresie dziesięciu. Żegnaj, bioetyko. Nie można zastanawiać się nad tym, kogo prawa powinny przeważyć – czy więcej praw ma życie ludzkie pod postacią 30-letniej kobiety, czy życie ludzkie pod postacią 10-tygodniowego płodu. Jak rozważyć, co ma większy ciężar – wczesna farmakologiczna aborcja embrionu czy przerwanie 24-tygodniowej ciąży, w której płód ma stwierdzony zespół Downa? Jak przy takim założeniu rozważać dylemat zwrotnicy, który, mam nadzieję, nie został do końca ośmieszony przez Trolley Problem Memes? Skąd w ogóle bierze się takie założenie i dlaczego przedstawiciele opcji pro-life przypisują życiu wartość tak wysoką, że przedkładają dobrostan kilkutygodniowego nieświadomego i nieczującego bólu żyjątka nad los dorosłej kobiety?
Mam wrażenie, że w polskich realiach podejście pro-life, wiara w świętość życia, najczęściej opiera się na wierze w duszę nieśmiertelną.
Pamiętacie, ile było uciechy, kiedy Gowin opowiadał, jak słyszy płacz zamrażanych blastocyst? Albo ile było zgorszenia, jak Terlikowski opowiadał o holokauście nienarodzonych (i kręcenia głowami ze zdumieniem, gdy mówił o tym, że najważniejszym zadaniem rodziców jest doprowadzenie ich dzieci do zbawienia)? Oburzacie się, kiedy w myśl proponowanego prawa chce się zamykać do więzień kobiety za przerwanie ciąży w jej wczesnym stadium (w cywilizowanych krajach ponad 90% aborcji dokonuje się w pierwszym trymestrze ciąży), kiedy płodowi nie da się przypisać cech ludzkich, nie da się i już? Takie wypowiedzi mają sens tylko wtedy, gdy wierzy się, że w jakimś momencie na samym początku ciąży w płód wnika dusza nieśmiertelna, stworzona na Boski obraz.
Argumentu o duszy nie da się oczywiście użyć w racjonalnej dyskusji, dlatego obrońcy dusz odwołują się do naszej empatii w obliczu niewyobrażalnego cierpienia mordowanego płodu, mówią o zabijaniu dzieci, ilustrują to wszystko zdjęciami z późnoterminowych aborcji (podczas gdy – powtarzam, bo to ważne – ogromnej większości aborcji dokonuje się w pierwszych dwunastu tygodniach ciąży), słowem prowadzą dyskusję za pomocą drastycznych, przekłamanych zdjęć i takoż przekłamanego języka.
A co z argumentem z potencjalnego rozwoju, ze zdjęciami roześmianych dzieci z zespołem Downa, co z tekstami “Moja mama mnie nie usunęła, choć było ryzyko poważnych wad płodu, moja mama taka odważna, wdzięczna jestem mojej mamie”? No jasne, ja też jestem wdzięczny mojej mamie, że mnie nie usunęła, dziękuję, mamo, ale gdyby mnie usunęła, nie byłoby nikogo zmartwionego tym faktem. Nie byłoby Bartka-blogera, który by dziś pisał: “Mamo, nie chciałem umierać, dlaczego mnie nie kochałaś” (cytując słynną piosenkę “Dziś miałabym szesnaście lat”). Nie ma dzieci, które płaczą, że się nie urodziły – chyba że wierzysz w duszę nieśmiertelną, ale chyba już rozumiesz, że ta notka nie do końca przedstawia twój punkt widzenia. Hello! Postulowanie terminacji ciąży z zespołem Downa nie równa się postulatowi mordowania żyjących dzieci z trisomią, choć prowokuje do singerowskiego zapytania, jakim właściwie prawem, jakim kaprysem jego rodzice postanowili zgotować mu ten los. Legendarny komentator tego bloga Quasi, zanim popełnił samobójstwo, pisał, że jego własne zaburzenie, niewykrywalny wciąż na etapie płodowym zespół Aspergera, sprawia mu tyle cierpienia, że gdyby mógł, nie urodziłby się nigdy.
PS. Kol. Galopujący Major zauważa, że wspominając Quasiego, warto przytoczyć jego słynny aborcyjny elaborat.
PPS. Widzę, że dużo zdziwienia i oburzenia wzbudził akapit o aborcji w związku, o obowiązku przynajmniej poinformowania partnera, że się dokonuje zabiegu. Padły słowa, że ukrycie aborcji przed partnerem to powód do rozwodu, to zdrada, to przynajmniej znak, że w tym związku dzieje się coś bardzo złego. Oczywiście, to prawda. I cieszę się bardzo, że macie takie udane, szczere i partnerskie związki, w których taka sytuacja jest zwyczajnie niewyobrażalna. Ale nie wszystkie związki takie są. Są np. takie, w których mężczyzna jest głęboko wierzący. Są związki… hmm, może nie przemocowe, bo przy takim postulowałbym nie tylko nieinformowanie o aborcji, ale również wyprowadzkę – ale takie, które budzą lekki niepokój. Są takie, w których partner Bardzo Chce, a kobieta chce jeszcze poczekać. Niezależnie od powodu, są takie, w których nie zawsze ta informacja o aborcji jest najlepszym wyjściem.
Nie twierdzę, jak mi ktoś kpiąco zarzucił, że nie można o nic spytać męża, bo to od razu przebrzydły patriarchat. Rzecz jasna, patriarchalny smrodek jest tu jedynie subtelnym zapaszkiem, podobnym do tego, który roznosi się, kiedy na świątecznym obiadku rodzice pytają: “No, a kiedy wy?”. Łatwo zauważać patriarchat czy dyskryminację w sytuacjach społecznych rysowanych grubą kreską: szklany sufit, Episkopat, statystyki przemocy domowej. Ale trudniej dostrzec go właśnie w sytuacji, w której partnerka informuje, że nie urodzi ci dziecka, bo nie, a ty uważasz, że masz pełne prawo do decydowania o jej losie, bo, jak zupełnie serio ktoś napisał w komentarzach na Fejsie, ofiarowałeś jej część siebie w postaci nasienia.
Lurkerka_Borgia :
A jeśli ktoś umrze zanim żył, to jest w ogóle hardkor. Ale wydawało mi się, że to jakby (jadąc Kiplingiem) inna historia.
@ Gammon No.82:
Autor stwierdził, że gdyby jego mama go usunęła, to “nie byłoby nikogo zmartwionego tym faktem” (w tym “nikogo” chodzi oczywiście o niego samego, bo na przykład już jego tata dowiedziawszy się o tym usunięciu, mógłby się martwić).
Coś z tego miało chyba wynikać, więc tak na próbę przesunęłam to usunięcie z jakiejś tam fazy ciąży na drugi dzień po urodzeniu. I wszystko dalej jest tak samo. Dalej nie ma zmartwionego.
Pytanie do dociekliwych: w którym momencie życia sytuacja byłaby jakościowo inna?
Przecież nawet teraz autor nie zmartwiłby się, gdyby podczas snu dostał zawału albo gdyby “usunął” go morderca. A czy ci, których nie wybudzono z narkozy martwią się, że operacja im się nie udała i już leżą w prosektorium?
Swoją drogą, żeby istnieli martwiący się własną śmiercią, trzeba by chyba wymyślić jakąś nową religię, w której są dusze nieśmiertelne (a w każdym razie egzystujące po tutejszej śmierci) i potem gdzieś w zaświecie martwią się, że za krótko tutaj były. O ile wiem, w katolicyzmie to nie przejdzie, bo według obowiązujących dziś interpretacji nawet nieochrzczone dzieci się nie martwią. Nie mają podobno maksymalnej frajdy z Panem Bogiem, ale zmartwień też nie.
Więc do kogo w ogóle ta mowa?
Zaraz potem jest jeszcze coś o tym, że “postulowanie terminacji ciąży z zespołem Downa nie równa się postulatowi mordowania żyjących dzieci z trisomią”. A gdyby tak kulturalnie “usypiać” te żyjące dzieci z trisomią jakimś koktajlem z barbituranami (całkowicie bezbolesne), to one by się martwiły? Przecież też nie. Więc co w tym byłoby gorszego od terminacji ciąży? Czemu tego nie postulować?
Anka :
No więc nie do końca jest tak samo, tylko jest troszeczkę bardziej. Tzn. noworodek ma troszeczkę więcej praw i troszeczkę bliżej do świadomości. A noworodek starszy o dzień jeszcze troszeczkę. A oprócz tego, że rosną prawa tego noworodka i zbliża się jego świadomość, rośnie też nasz opór przed odbieraniem mu życia, który jest zmienną równie ważną.
Anka :
Jak napisałem powyżej, to nie są sytuacje skokowe, tylko linie proste czy krzywe. Nie ma zmiany gwałtownej. Nie masz jakiegoś punktu przegięcia.
Anka :
Mówisz o czymś, co się diametralnie różni – oczywiście, że bym się teraz nie zmartwił, gdybym umarł we śnie (choć gdyby ktoś mnie obudził dusząc, byłbym przerażony). Ale w międzyczasie stworzyłem całą linię swojej historii, zapisałem się we wspomnieniach mojej matki i rodziny, mam własne dzieci, którym by było przykro, jestem częścią życia wielu osób. Spędzony płód nie może tego o sobie powiedzieć. Przypisywanie mu jakichś cech ludzkich, ludzkiego zakotwiczenia w rzeczywistości i relacji z innymi ludźmi, kocopoły o Beethovenie – są tworzeniem rzeczywistości alternatywnej.
Anka :
Temu, że nasza opinia o jakiejś kwestii nie jest czysto logicznym dowodzeniem a la pan Mikke, tylko bierze pod uwagę wiele subtelnych i mniej subtelnych problemów. Jeśli rozważasz aborcję, to rozważasz prawa matki, społeczne oczekiwanie, że kobieta będzie grzecznie rodzić dzieci, prawa płodu. Jeśli rozważasz usypianie dziecka z zespołem Downa, to bierzesz pod uwagę prawa matki, społeczny sprzeciw wobec zabijania dzieci, prawa dziecka z zespołem Downa, ale też prawo niepełnosprawnego dziecka do nieprzeżywania cierpienia. Jeśli rozważasz późnoterminową aborcję, to krzyżujesz prawa matki ze społecznym sprzeciwem wobec “zabijania prawie dzieci”. To nie są zerojedynkowe kwestie, to nie jest równia pochyła “skoro A, to też A + n”. Gdzieś w gąszczu tych dyskusji wylądowaliśmy (tzn. nie my oczywiście, haha, tylko cywilizowana część Europy) na dwunastym tygodniu ciąży (skądinąd kiedy się nad tym zastanawiam, to nie mogę się powstrzymać przed mamrotaniem o jebanym patriarchacie). To jest jakiś tam parszywy skomplikowany kompromis, wypadkowa tych wszystkich praw i oczekiwań – i pytanie w jego kontekście o zabijanie całkiem dużych muminków jest, wybacz, ignoranckim, prowokacyjnym pokrzykiwaniem.
Anka :
Albo, na przykład, jakiś Watykanin.
Ludzie martwią się różnymi rzeczami. Na przykład zmarnowanymi plemnikami ludzkimi, które są wszak życiem ludzkim (bo są żywe, i są ludzkie, cbdo).
Ale czy to znaczy, że wszyscy ludzie mają się martwić wszystkim, czym martwią się niektórzy inni ludzie? Nie sądzę, ale jeśli ty sądzisz inaczej, to oczywiście sądź. Jestem za stary, żeby odwodzić innych od tego, co sądzą.
Koment wszedł, godzina jeszcze nie upłynęła, ale przy próbie edycji dostaję za każdym razem komunikat: This comment cannot be edited because it is marked as spam.
Tak tylko informuję, bo już mi się odechciało edytować.
A teraz po wpisaniu tego komcia (którego edytuję) widzę, że w ogóle tamten koment zniknął.
No to jeszcze raz
bart :
Nie na temat. Noworodek, który zmarł drugiego dnia, nie martwi się dokładnie tak samo (czyli w ogóle), jak płód. Nie ma tu żadnego “troszeczkę bardziej”. Jest zero zmartwienia. Natomiast “opór przed odbieraniem życia” to czysto kulturowa zmienna. W dodatku dość mglista. A jeśli na tym zasadza się argumentacja, to mamy dokładnie to, o czym piszą prolajferzy, czyli wojnę kultur. “Cywilizacja śmierci” kontra “cywilizacja życia” albo w terminach drugiej strony “liberalna nowoczesność” kontra “opresyjny konserwatyzm”.
bart :
I o to właśnie chodzi. Po co więc wyjeżdżać z jakimś brakiem “zmartwienia” u płodu, noworodka, czy kogokolwiek innego?
bart :
Myślałam, że “martwienie się” otoczenia ze zrozumiałych względów pomijamy. Inaczej zaraz skończy się rozważaniami, kto ma się prawo o kogo martwić i czyje zmartwienie trzeba brać pod uwagę (np. dzieci Barta), a czyje nie (np. ojca marzącego o potomku, któremu żona właśnie powiedziała, że wraca z zabiegu).
A prolajferzy mogą się martwić o wszystkie płody czy nie? Ekolodzy często martwią się nie tylko o wszystkie zwierzęta (łącznie z ich formami rozwojowymi, np. jajami), ale o całą planetę z zawartością, więc chyba nie ma moralnych granic zmartwienia. Część w dodatku podkreśla, że robi to nie ze względu na swoje interesy, bo jest przeciwna “szowinizmowi gatunkowemu”. Tak więc nawet nie trzeba mieć żadnego sprecyzowanego własnego interesu (“nie pana/pani interes, co mam w brzuchu i co z tym zrobię”), żeby się bardzo aktywnie martwić.
A tak przy okazji to nawet płody, o których wiadomo tylko, że zaistniały, mogą stać się poprzez “zmartwienie” ważną częścią czyjejś biografii. Tu przykład nie jakiejś katolickiej histeryczki rozmawiającej ze swoimi “aniołkami”, ale liberalnej piosenkarki Cher
http://hollywoodlife.com/2010/11/16/cher-suffered-four-miscarriages-before-having-chaz-with-sonny-bono/
Oczywiście w wypadku poronienia nawet dla Cher są to “stracone dzieci”. Gdyby zostały usunięte, byłyby tylko płodami albo nawet zarodkami. To takie zwykłe językowe wygibasy w naszym pełnym hipokryzji świecie na skrajnie różne określenia dokładnie tego samego fizycznie zjawiska. Poroni w trzecim miesiącu – straciła dziecko. Usunie w trzecim miesiącu – usunęła płód. Normalnie magia słów jak w średniowiecznych zaklęciach.
bart :
Ale ja tu nie zastanawiam się nad wielorakimi uwarunkowaniami społecznych kompromisów ze szczególnym uwzględnieniem aborcyjnego, tylko nad tym, co napisał Bart, który, przypomnę, najpierw stwierdził, że gdyby mama go usunęła, to “nie byłoby nikogo zmartwionego tym faktem”. A potem od tego gładko przeszedł do niezmartwionych usuniętych płodów z trisomią, natomiast żyjące dzieci z trisomią wyłączył, chociaż do nich TEN JEGO ARGUMENT równie dobrze pasuje. One po bezbolesnym uśpieniu nie martwiłyby się tym faktem dokładnie tak samo. Nie ma tu żadnej ale to żadnej różnicy między “niemartwieniem się” płodu i nie-płodu.
Jak ktoś mówi o marchewce, to jest brzydką erystyką rozszerzać jego wypowiedź na dowolne warzywa. Bez problemu wtedy wyjdzie, że to, co robi, jest tylko “ignoranckim, prowokacyjnym pokrzykiwaniem”.
Ja zajmowałam się tylko tym jednym argumentem “z braku zmartwionego”, więc to oczywiste, że pomijałam “wiele subtelnych i mniej subtelnych problemów”. Robienie mi z tego zarzutu jest śmieszne, bo w Twojej notce też tych wielu subtelnych problemów się nie porusza.
@ Gammon No.82:
Z jakiej mojej wypowiedzi wywnioskowałeś i w jaki sposób, jakobym uważała, że “wszyscy ludzie mają się martwić wszystkim, czym martwią się niektórzy inni ludzie”?
Ale skoro już poruszyłeś to zagadnienie, to napisz może, o co Twoim zdaniem ludzie mają moralne prawo (czy nawet obowiązek) się martwić, a o co nie – i dlaczego.
Tylko zrób to subtelnie i z uwzględnieniem wielu złożonych społecznie problemów, bo inaczej Bart na Ciebie nakrzyczy.
Anka :
Ja myślę, że jednak na temat, tylko ty chyba nie rozumiesz, co się do ciebie mówi.
(więc może napiszę większymi literkami: gdy piszę, że nie byłoby nikogo zmartwionego faktem, że mnie usunięto, chodzi mi o to, że całe moje dzisiejsze życie by się nie wydarzyło, a nie o to, że jakiś płód czy noworodek się czymś martwi)
Anka :
Z żadnej, to tak jakby raczej mnie idzie o to, że trudno się martwić czymś tylko dlatego, że martwią się inni. Sądzę, że można się martwić raczej czymś, za czym stoją argumenty. Jeśli odniosłaś wrażenie, że wmawiam ci własne słowa, to serdecznie przepraszam.
Ludzie mają moralne prawo martwić się o wszystko, o co maja ochotę się martwić. Nie zamierzam nikomu ograniczać możliwości martwienia się. Nie zamierzam też tego uzasadniać. Nie jestem Kantem, Heglem, Spinozą, te rzeczy; jestem anonimowym łosiem z internetów i nie zamierzam budować systemów filozoficznych.
W istocie czasem krzyczymy na siebie. A czasem nie.
“Poroni w trzecim miesiącu – straciła dziecko. Usunie w trzecim miesiącu – usunęła płód. Normalnie magia słów jak w średniowiecznych zaklęciach.”
Język wpływa na postrzeganie rzeczywistości, to nie jest żadne wielkie odkrycie.
Skomentuję sobie dla hecy.
Czyżby sezon na odkopywanie archiwów BdB?
Adam Gliniany :
Bardzo dobre stanowisko odkopaliskowe; szkoda że nic nowego się nie nawarstwia.
Ja tu ciągle zaglądam, bo blogorolka zacna. Ale nowy wpis Barta byłby świętem…
A co to się stało się, że przez dwa dni(?) nie dało się tu wejść?
Proszę nie wywoływać u mnie zawału, że BdB i całe tysiące żurawi spłodzonych przez TT DKN już nie będą cieszyć ócz moich.
@ Razor Blady:
Nic. nic nie jest wieczne.
Ale istotnie szkoda by było.
Kiedy notka?
Tak, tak!
A pamiętacie, jak Bartowi wierszyki pisaliśmy, żeby go zachęcić do notki?…
ej, ale nawet fp na fb zniknelo! :(
w tych ciezkich prawackich czasach blog powinien wrocic do trybu 3 notki miesieznie ;v
3 notki *rocznie* byłyby powodem do tańca radości w moim wykonaniu…
Nawet Czajniczek powrócił do pisania, weź z niego przykład Bartu ;)
A propos powrotów. Jan Bodakowski objawił się na frądzi.
Bartu, tęsknimy…
Lurkerka Borgia :
Ano tak.
@ YellowFly:
No ba, dyskutował z nim Maciej Konieczny w jakiejś pokątnej TV. Bartu, wróć, lud prosi.
Żywi nadal nie tracą nadziei.
Lurkerka Borgia :
O to to właśnie.
Trzy latka zaraz miną.
Trzy latka!
Nie godzi się tak, Barcie, nie godzi…
Wracaj!