Kiełbaski — post scriptum
Muszę napisać jeszczę kilka słów o aferze kiełbasianej, bo z perspektywy widzę, że jednego w moim tekście zabrakło: własnego poglądu na opisane w nim historie.
Czy uważam zakaz spożywania kiełbasek na biwaku (obojętnie — podgrzanych na ogniu czy nie) za bzdurę? Tak.
Nie dlatego, że — jak napisał jeden z moich komentatorów — muzułmanie są w UK gośćmi i powinni się stosować do zasad i zwyczajów panujących w tym kraju. Uważam biwakowy zakaz za bzdurę, między innymi dlatego że uczestnictwo w biwakach nie jest obligatoryjne. Jeśli nie lubisz widoku ludzi zjadających robaki, nie jedź na obóz survivalowy.
Piotr Zychowicz pisze w komentarzu do mojego posta: “Moj sprzeciw wzbudzaja natomiast wszelkie tendencje do narzucania ludziom z gory, w sposob urzedowy, rozmaitych zachowan sprzecznych z ich tradycja, obyczajami, a przede wszystkim zdrowym rozsadkiem”. Ja z kolei jako ateista nie lubię, gdy moja wolność jest ograniczana przez przekonania religijne innych ludzi. Nie podoba mi się też, gdy religia wchodzi w strefę publiczną albo, co gorsza, państwową. Potrafię jednak kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie pryncypiami. Kaplica w Sejmie razi mnie bardzo, kaplica w Centrum Onkologii na Ursynowie zupełnie mi nie przeszkadza. Dlatego gdyby poproszono mnie o powstrzymanie się od wpieprzania kanapek z szynką przy biurku w Ramadan z uwagi na siedzącego obok kolegę-muzułmanina, posłuchałbym i podreptał ze swoim żarciem na stołówkę zakładową. Dla mnie to żaden problem — dla niego to pewnie duża ulga.
W obu przypadkach — biwakowym i biurowym — moja wolność zostaje ograniczona przez czyjąś religię. W pierwszym jednak coś zostaje mi odebrane, w drugim czynię koledze z pracy zwykłą uprzejmość. Nie jestem aż takim Dawkinsoidem, żeby mu tej grzeczności odmówić, tylko dlatego że uważam religijne poszczenie za głupotę.
Różnice są subtelne, zwłaszcza dla człowieka żyjącego w naszym pięknym kraju, którego hymnem narodowym powinno być zawołanie “jak ci się nie podoba, to wypierdalaj”. W kraju, w którym poważny ogólnopolski dziennik zachowuje się jak tabloid i podsyca cechujące część społeczeństwa kołtuństwo i zaściankowość, usprawiedliwiając się “niechęcią do narzucania ludziom z góry, w sposób urzędowy, rozmaitych zachowań”. Co, na marginesie, na pewno bardzo ładnie brzmi na spotkaniu Koła Młodych Libertarian, ale mam wrażenie, że w realu słabo się broni.
Inny komentator pisze: “takie ‘pomaganie’ neguje sens WYRZECZENIA u poszczącej osoby i świadczy o całkowitym niezrozumieniu sensu postu”, co dla mnie jest dość zabawną tezą. Czy sam post nie jest już wystarczającym wyrzeczeniem? Czy muzułmanin poszczący na pustkowiu jest gorszy od tego, który cały Ramadan spędza w restauracji, patrząc, jak inni się obżerają?
Swoją drogą, jedzenie przy biurku to brzydki zwyczaj, Ramadan czy nie Ramadan.
„Tak jak nie urządza się pikników w kościele, tak macuser nie
jada przy swoim Macu”, że sobie lekko obok tematu zacytuję, skoro się nie mogę powstrzymać.
Tak mi się przypomniało jak to ksiądz proboszcz straszył nas w podstawówce panem, który miał umrzeć na zawał po zjedzeniu kiełbasy w wielki piątek.
Jeżeli to prawda to ponoć miłosierny bóg go pokarał.
bart, dariusz, pytanie okołoramadanowe, czy w ramach “pomagania” kolegom katolikom nie jecie w piątki mięska w pracy?
moa:
W mojej firmie nie ma ani jednego praktykującego katolika. Zdarzyło mi się natomiast pracować ze świadkami Jehowy i gdyby mnie poprosili, żebym poszedł ze swoją kaszanką gdzie indziej, poszedłbym.
BTW, jaki procent wśród twoich znajomych katolików nie je mięsa w piątek?
->moa:
A wiesz – jakoś tak się ustaliło że w poniedziałek koledzy zamawiają żarcie z KFC a ja wychodzę coś bardziej prawdziwego zjeść, we wtorki zamawiamy z pizzerni obok, w srody koledzy jadą do (przepraszam za wyrażenie) MacDonalda, w czwartek idziemy do innej pobliskiej knajpy – a wpiątek koledzy jakoś widzę że na kanapkach żyją – a ja po prostu w poniedziałki, środy i piątki wychodzę zjeść poza firmą. A jak już przychodzi do jedzenia w piątki w firmie albo razem z kolegami – coż, i poza piątkami jestem pies na ryby, ryby zawierają fosfor, jeden z podstawowych czynnikow napędzającychmózg – a w mojej pracy o sprawność mózgu trzeba dbać, niedostatek fosforu i magnezu potrafi wręcz fizycznie boleć… Tak więc nijak nie czyję się poszkodowany zjadając rybę zamiast świni.
A jak już muszę w piątek, w firmie i mięso – cóż, jak własne zapasy w firmie zpożywamy to bankietu nie urządzamy, każdy zjada swoje wtedy kiedy akurat zgłodnieje – tak samo nic poszczącemu katolikowi jak poszczącemu muzułmaninowi co ja zjadam w kuchni jak on przy biurku siedzi.
>>Piotr Zychowicz pisze w komentarzu do mojego posta: “Moj sprzeciw wzbudzaja natomiast wszelkie tendencje do narzucania ludziom z gory, w sposob urzedowy, rozmaitych zachowan sprzecznych z ich tradycja, obyczajami, a przede wszystkim zdrowym rozsadkiem”