Twilight Singers, Warszawa, 2.12.06
She said:
You wanna go for a ride?
I’ve got 16 hours to burn
And I’m gonna stay up all night.
Rzadko zdarza mi się, żeby jeden zespół powalił mnie więcej niż jedną płytą. Mam w swojej płytotece zespoły, które wydają kolejne zajebiste, podobne do siebie produkcje (Isis, Sigur Ros), mam też zespoły, które nigdy nie przebiły swojego pierwszego czy drugiego wydawnictwa (Tool, Deftones). I mam dwie płyty The Afghan Whigs.
Pierwsza nazywa się Gentlemen i towarzyszyła mi przez lata 90., które w moim życiorysie są krwawą plamą chorych związków, bycia odrzucanym, odrzucania, picia hurtowych ilości alkoholu i wypalenia tony marihuany. Nie mogłem lepiej trafić z muzycznym tłem dla swych katorg — Gentlemen to dziesięć songów o rozdartych sercach i toksycznych związkach. Swoim jękliwo-ponurym głosem Greg Dulli wyśpiewuje na płycie frazy typu “Ladies, let me tell you about myself, I got a dick for a brain” czy “Baby, forever, well it’s tuesday now, I hear him breathing inside of her”. Albo jeszcze “Tonight I go to hell for what I’ve done to you”. Krótko mówiąc: płyta niezbyt optymistyczna, nie do puszczania na weselu, za to dzieło skończone, dziesięciogwiazdkowy wydzier desperata. Rzecz splotła się z moimi przeżyciami w sposób magiczny — pierwszy raz usłyszałem The Afghan Whigs na festiwalu Reading w 1994 roku, a obok mnie, jeszcze w charakterze koleżanki, słuchała ich kobieta, która miała się stać nieodłączną wizualizacją muzycznej zawartości Gentlemen (oraz osobistą Nemesis) przez kilka następnych lat.
Nadludzkim wysiłkiem woli wydostawszy się z nieludzkich opresji opóźnionego dojrzewania, złych kobiet i zgubnych nałogów, powróciłem do zmysłów i uporządkowałem swoje życie — a działo się to na samym początku XXI wieku. I wtedy też poznałem ostatnią płytę The Afghan Whigs — 1965. I powiem wam tak, bracia i siostry: na tej płycie pojawia się najedzony i zadowolony z życia Greg Dulli. Od pierwszych taktów otwierającego płytę Something Hot słychać, że w jego sercu zapanował wypas. I — o dziwo — ten wypas zrobił zespołowi dobrze, co przeczy dobrze udowodnionej tezie, że artysta, który nagrywa znakomite płyty w nieszczęściu, z chwią doznania łaski szczęśliwości kończy się twórczo (patrz Tori Amos, która zaczęła nagrywać fatalne płyty, kiedy wreszcie jej się życie ułożyło).
A zawartość muzyczna 1965 jest dowodem na to, że The Afghan Whigs w końcu udało się połączyć punkowo-grunge’owy łomot z soulem i R&B, do czego ponoć dążyli przez całą swoją karierę. W mojej ponurej płytotece jest to chyba najjaśniejsza i najpozytywniejsza pozycja, acz jednocześnie dziwnie tęskna i wciągająca. Przy okazji jest to ostatnia płyta The Afghan Whigs — i nie sądziłem, że jeszcze coś o nich usłyszę, minęło wszak osiem lat, dlatego ta informacja nieźle mną wstrząsła.
Afghan Whigs rozpadło się “z przyczyn geograficznych”, a na ich gruzach powstało The Twilight Singers, na których koncercie byłem nie dalej jak wczoraj, w Proximie w Warszawie. Zaczęli od wysokiego C, czyli od Teenage Wristband, więc gwałtownie pożegnałem znajomych, z którymi leniwie sączyłem wodę źródlaną w barku, i potruchtałem w okolice sceny. Potem, niestety, koncert rozjeżdżał się w rejony R&B-rock’n’rollowe, których nie darzę specjalnie, a wrażenie potęgował widok Grega — styl “późny Elvis wagowo, ogólny Johnny Cash tekstylnie”. Greg, jeśli to czytasz, pozwól, że coś ci powiem w twoim ojczystym języku: I’m not the lean kind myself, but Greg, you want to sing about broken love, you have to look sharp, otherwise the spectators will say “Yeah, she left you, ’cause your a drunk fat ass.”
Czasami z tego południowego grania wyłaniały się perełki, zwłaszcza z wcześniejszych płyt. Któryś z numerów zakończył się długą monotonną kodą, do której Dulli zaśpiewał coś, czego się nie spodziewałem usłyszeć:
What should I tell her?
She’s going to ask
If I ignore it, it gets uncomfortable
She’ll want to argue about the past
Still I think she believes me
Every word I say
I think I’m starting to believe it all myself
Go ask the gentlemen who play it but hate to pay
czyli słowa z początku Gentlemen Afghan Whigs — daję słowo, ze statycznej elektryczności stojących na karku włosów publiki dałoby się, myślę, oświetlić niewielką kawalerkę. I nawet jeśli kolegom z zespołu zrobiło się przykro na widok reakcji na stary kawałek poprzedniej kapeli frontmana, złe wrażenie minęło, kiedy chwilę później publiczność zaśpiewała z nimi początek Martin Eden — hrrrr, jak ja lubię, kiedy cała sala śpiewa z nami, zwłaszcza gdy jestem na koncercie niszowego bandu, który dane mi jest zobaczyć po wielu latach słuchania, i to w bogatych emocjonalnie sytuacjach.
hej. tak sobie lurkam Twoj blog od jakiegos czasu, i w tym miejscu jest chyba niezly moment na dzieki. bo afghan nie znalem, a widzac pewne podobienstwa w gustach, sprobowalem i jestem zachwycony. dzieki za ta notke, za inne.
co sadzisz o ostatnim isis?
pozd
Ślicznie dziękuję. Co do ISIS, to nasze drogi rozeszły się przy “In The Absence Of Truth”. Miałem zresztą przez nich niezły mindfuck – no bo jak to możliwe, żeby twórcy rewelacyjnych “Oceanic” i “Panopticon” nagrali taką niemożebną kupę, to na pewno ja czegoś tu nie rozumiem albo kupiłem wadliwy egzemplarz.
Swoją drogą, dziękuję również za przypomnienie czasów, w których blogasek był nieco inny :)
bart :
A to fakt. Czytam bloga mniej więcej od końca ubiegłego roku (jeśli pamięć nie myli – od notki o teście buraczkowym) i ta wydała mi się zupełnie nie z tego blogaska – ani o teoriach spiskowych, ani o pseudomedycynie, ani nawet buc bashing… ;)