Saturday Night Wrist
Wyszło nowe Deftones.
Recenzja w wersji short:
White Pony to to nie jest.
Recenzja w wersji normal: SNW jest w mojej płytotece najmocniejszym przykładem syndromu pierwotnej defenestracji, czyli albumem, który po przesłuchaniu chciałem cisnąć jak najdalej za okno, a potem wyskoczyć za nim i wdeptać w glebę ciężkimi buciorami. Jak koledzy z zespołu nachwalić się nie mogli, patrzyłem na nich z wyższością i w duchu wyzywałem od durniów i baranów. Ponieważ jednak cierpię na straszliwy głód nowości do słuchania w samochodzie, dałem SNW drugą, trzecią, piątą szansę… I wiecie co? Polubiłem tę płytkę. White Pony to to nie jest, ale jest ładna. Ładna w dosłownym znaczeniu, miła, sympatyczna, melodyjna (aż za bardzo). A ja lubię Deftones za histeryczne, desperackie wrzaski z Feiticeiry czy Be Quiet and Drive, nie za słodkie refreniki. No ale co tam, SNW jest lepsza od poprzedniego krążka, do tego dochodzi okoliczność łagodząca: nagrywali tę płytę dwa lata, aż się omal nie rozpadli, a perkusista określa ten czas jako “Mroczne dni” i określa SNW jako płytę “niekompletną”.
Jest tylko jeden problem, którego nie potrafię przeskoczyć, a który mam z zespołem Deftones: otóż panowie ci momentami prezentują dojrzałość emocjonalną i wrażliwość muzyczną czternastolatków. Przejawem tego pierwszego zjawiska jest piosenka koszmar pod nazwą Pink Cellphone, a drugiego — zaproszenie do współpracy przy utworze Mein wokalisty System Of A Down. Inaczej — zaprosić go mogli, ale po tym, co nagrał, powinni go wypierdolić ze studia na kopach, a jego partie wyciąć i spalić. Czego nie zrobili i jest mi przykro.
Kiepski rok, co? Tool chujowy, Isis chujowe, Deftones chujowe…
A siakoś tak. Może to ja tracę wiarę w boskość idoli.
Starzejesz się. To normalne. Mam tak samo.
no co wy chłopaki … 10 000 świetne, SNW też ;) Isis ni esłyszałem