Weekend majowy
W sobotę przyjechałem do roboty i robiłem od rana do wieczora. Wieczorem wprawiłem się w stan nieświadomości totalnej.
W niedzielę, czyli dziś, odczekałem, aż poziom alkoholu we krwi opadnie do wartości akceptowanej przez liberalną część społeczeństwa, po czym wsiadłem w samochód i oto jestem, siedzę w pracy i robię.
Jak to się stało, że muszę pracować w weekend? Powiedzmy, że sprawiły to poczynania bądź zaniechania dość dużej grupki osób. Każda z tych osób wniosła do sprawy co innego — jedna niekompetencję, druga ignorancję, następne kolejno arogancję, bezmyślność, obrażalstwo, złośliwość, zwykłą głupotę i niezwykle złą wolę. W takich chwilach ostatni dobry kowboj w miasteczku, czyli ja, musi czasem wkroczyć do akcji i oczyścić teren.
Owszem, pochlebiam sobie.
Minusy tej historii są oczywiste: wory pod oczami i starsze dziecko pytające “Kto to tata?”. Młodsze już po prostu nie poznaje faceta.
Ale ponieważ ostatni dobry kowboj w miasteczku jest optymistą i zawsze widzi szklankę w jednej trzeciej pełną, oto plusy: mogę pojeździć po mieście samochodem i nie natrafić na żaden korek, mogę zamówić i zjeść pizzę bez wyrzutów sumienia, że wpieprzam gówno (waham się między Kebab a Hot Mexico), mogę w końcu posłuchać w robocie takich zespołów jak Ween, Foetus czy Negativland (Dr. Yo — the cure for what ails ya — avant garde, punk, psychedelidoowop). Mogę też, po zakończeniu pracy, powiedzieć sobie, że oto znowu Bartuś przyszedł, pozamiatał i po raz kolejny uratował świat.
Największym plusem jest brak zwyczajowego w tej sytuacji minusa: że ja zapieprzam w weekend, a ktoś się moim kosztem bogaci. Że wyrabiam nadgodziny w ramach abonamentu, który w moim zawodzie wynosi przeciętnie niewiele powyżej średniej krajowej (aczkolwiek rozbieżności sięgają od 800 do 10000 zł). Fajnie jest robić dla siebie, bo to daje motywację.