10KD — miażdżąca recenzja (pisana na kolanach)
Wreszcie mam okazję się wsłuchać. Siedzę, retuszuję wnętrza warszawskiego hotelu w Photoshopie, w słuchawkach zapętlony nowy Tool. Był taki moment w trakcie tego odsłuchu, że poczułem zażenowanie, bo zdążyłem już nieźle zjechać tę płytkę wśród znajomych (choć słuchałem jej po łebkach), a tu proszę, całkiem niezła. No i co teraz zrobić, wycofać się godnie ze swojego zdania czy brnąć w zaparte?
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że płyta budzi emocje. Tzn. emocje budzi jej wyjście; nagle zaczynamy na próbach dyskutować o muzyce innego zespołu. Semprini pisze na pl.rec.muzyka.rock antyrecenzję — bo całkiem świadomie pisze o płycie, której jeszcze nie słyszał. Michał P. obraża się na mnie letko, że ośmielam się krytykować. A Filar zaperza się i niewiele brakuje, by nazwał mnie głuchym chujem.
Ewidentnie pojawienie się 10KD budzi emocje. Muzyka na niej zawarta, niestety, już nie. Przynajmniej nie we mnie.
A przynajmniej rzadko. A przynajmniej nie takie, jak kiedyś budziła muza tej kapeli. I to chyba nie jest kwestia tego, że się zestarzałem i nic mnie nie kręci.
Pamiętajcie, że piszę o Tool — o zespole, który nagrał kiedyś płytę doskonałą — płytę, po której każda amatorska kapela chciała grać jak Tool. Raz z kolegami zjedliśmy po kwasie, wysłuchaliśmy całej Aenimy i powstała potężna zagwozdka, bo nie było co włączyć potem, taka to klasa, bracie, zwłaszcza po tym kwasie. Na Aenimie nawet przerywniki antymuzyczne powalały na kolana. Za to następny krążek, Lateralus… No cóż, z tego cedeka godne zapamiętania są, moim zdaniem, ze trzy numery.
Ponieważ na płytę Tool czeka się średnio pięć lat, miałem nadzieję, że chłopcy przemyślą sobie swoje złe zachowanie i wyjadą znowu z czymś ponadczasowym. Początek Vicarious już mnie jednak ustawił na “nie” — co to kurwa jest, The Patient 2? I ten riff jak pół-Parabola, pół-A Perfect Circle… Nie jest dobrze, koledzy. Do tego rżniecie ze znajomych: suita w środku płyty to przecież Isis w toolowym sosie. Początek Intension brzmi jak czyste King Crimson, a The Pot zalatuje leciutki skarpetkami stonerowca. Szok — po raz pierwszy słyszę czyjeś wpływy w muzyce Tool, normalnie świat się kończy.
Za to groźby wypowiadane przez Toolowców o inspiracji Meshuggah okazały się humbugiem totalnym — chyba że chodzi o te superszybkie popierdółki na gitarze, które przewijają się przez cały album i budzą we mnie myśl Fajnie ten koleś gra, tylko bez sensu i nie wiem, po co tak zapierdala.
Skądinąd to ta suita w środku płyty sprawiła, że się zarumieniłem i pomyślałem Kurczę, może nie jest tak źle, jak mówiłem kolegom. Teraz będą się śmiać ze mnie… Chociaż jest źle, bo dwa pierwsze kawałki, które poprzedzają suitkę Wings for Marie, zanudziły mnie na śmierć, nawet ta Cantrellowska solówka na vocoderze ich nie uratowała.
No dobrze, przejdźmy wreszcie do tej dwunumerowej suity. Super, refleksyjna, Isisowata w swojej nieśpieszności i ogólnym snuju. A zakończenie rodem z książki Kinga — bo wiecie, King pisze książki, które przez 550 stron zastraszają, przerażają i wpędzają w paranoję, a na końcu się okazuje, że tajemniczy Zły to w istocie dwudziestometrowy pająk, który strzela laserami z oczu i jest niezniszczalny, chyba że trafią go podobne lasery, które nagle, za pomocą ogromnego wysiłku i skupienia udaje się wyemitować ze swoich patrzydeł głównemu bohaterowi. Pająk ginie i roztapia się w szlam, bohater obejmuje niunię, którą usiłował wyrwać przez całą powieść i odchodzą ku wschodowi słońca, a nad nimi łopocze flaga. I właśnie tak kończy się to przepiękne 17-minutowe dzieło — 3 minuty do końca, a tu nagle BAM BAM, wchodzi riff, który wstydziłbym się zagrać na rakiecie tenisowej przed lustrem. Normalnie Bad Religion na grzybkach. Wstyd.
Jest jeden numer, z którym mam kłopot, bo nie wiem, jak go zjebać. A nie, wiem. Numer nazywa się The Pot i jedzie. Jakby się ukazał na soundtracku z Resident Evil: Apocalypse, to bym szczał po nogach. Bo numer jest jak z soundtracku do jakiegoś filmidła, co nadrabia swoją chujowatość zajebistymi kapelami w podkładzie — równy, kiwający, z wokalem wspinającym się na wyżyny swoich możliwości. Ten jeden numer, o czym już niestety wiem, nie uratuje tej płyty, bo nie tego po Tool oczekuję. Ja oczekuję Jungowskiej wyprawy w poszukiwaniu kobiecej połowy mojej jaźni. Jakbym ją dostał, The Pot byłby wisienką na torcie. A tak — płyta słaba, ale bracie, jak ten numer jedzie!
Są na 10KD kawałki zadziwiające, jak Lost Keys, który brzmi jak nudny żart, czy Rosetta Stoned — długaśny numer, który w warstwie tekstowej jest opowieścią o ufoludkach i sraniu pod siebie, muzycznie zaczyna się od riffu z Undertow pokrytego psychotycznym rapem, by po trzech minutach przejść w najfajniejszy, najmelodyjniejszy fragment płyty.
it was so real
like i woke up in wonderland
awesome but terrifying
i don’t want to be all alone
when i tell this story
and can anyone tell me why
all of a sudden the peanuts dance
will i ever be coming down
this is so real
finally it’s my lucky day
see, my heart is racing ’cause this shit never happens to me
Przez następne sześć i pół minuty mamy Tool, jaki uwielbiam — klimatyczny, bujający, wzruszający. Ale końcówka to muzyczny bełkot. Syndrom Kinga back again, tylko że dodatkowo z wieśniackim prologiem.
Numery przedprzedostatni i przedostatni brzmią trochę jak odrzuty z ostatniej płyty A Perfect Circle. Ostatniego numeru na moim domowym piracie nie ma, ale o ile pamiętam przesłuchania w pracy, to chyba jakieś pierdolone sowy.
No dobrze, recenzja w miarę miażdżąca. Ale dlaczego pisana na kolanach? No bo to przecież nowa płyta Tool. Jest na niej więcej dźwięków niż w całej dyskografii niejednej kapeli. Jej wielowarstwowość sprawi, jak zwykle, że po kilku miesiącach intensywnego słuchania będę odkrywał na niej nowe patenty. Już ją zamówiłem (BTW, packagingiem przebili wszystko normalnie) i będę jej słuchał w kółko, i teksty będę sobie czytał i podśpiewywał. A za pięć lat kupię następną.
Dobra, środek Rosetta Stoned już se zapętlam. Idę se.
Salam Malejkum bracia. Ja tam kompletnie nie wiem co powiedzieć. Chyba Ty kiedyś powiedziałeś, że podziwiasz mnie za to, że mam w dupie różne konwenanse i słucham wszystkiego, nawet Linking Park, bo poprostu mam o jedną fajną płytę więcej do słuchania w samochodzie. A 10KD mam niezły problem. Za każdym razem, gdy włączę ją sobie w zaciszu domowego ogniska, słucham z przyjemnością. Nie jako epokowego dzieła, bo takim nie jest z całą pewnością, ale jako kawałka dobrej muzyki. Ostatnio siedząc w po ciemku w lesie na Próbie Przejazdu też jej słuchałem i jeszcze bardziej mi się podobało. Po czym wsiadam w tego mojego zajeżdżonego kloca, włanczam (bo włączeniu nie może być mowy) i mam nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak. “Lateralus” czy “Aenima” swoją spójnością mnie przygniatają. Znam każdy, najdrobniejszy dźwięk, każdy umiem, chciałbym lub wiem jak zagrać. Potrafię włożyć w to swoje uczucie a mimo to nie zmieniam ogólnego charakteru dźwięku. Tak przyjemnie łaskocze mnie w środku. A “10KD”? Jadę, za oknem wyją opony z bieznikiem M/T, 4.0l pojemności przyjemnie bulgocze, a mnie poraża świadomość kompletnego położenia płyty przez Maynarda. I docierają różne zagwozdki. A to zerżnięta postgrunge’owa solówka, a to wyjęty ze “Schizma” czy “46&2” koniec numeru, a to paroboliczny środek w “Jambi’m”…
Zupełnie nie kumam. Kurcze, przecież to Tool, wszystko co nagrywa Tool jest fajne, klimatyczne i niepowtarzalne. Niestety “10KD” jest powtarzalne. Bo wszystko co słyszę na tej płycie słyszałem już wcześniej. Jest fajan, nie przeczę. Ale niestety tylko fajna. Kolejna rzecz, która ląduje w kondoniku na płyty i od czasu do czasu będzie grać w Alpine’ie. W samochodzie, bo w domu słucham fajniejszych rzeczy. :/
ja tam nie wiem… moje zdanie o lateralusie przytoczyłem w mojej “antyrecenzji”.
ale nie powiesz, że lateralus gorszy od “snu” bartosiewicz?
Od “Snu” to nie… Ale od “Mer De Noms”?
eee, od “mer de noms” znacznie bardziej podoba mi się “13th step”. a obydwie te płyty w moim rankingu są niżej od lateralusa.
nie wiem czemu czytam nedzne wypociny kolesi ktorzy nie mają o niczym pojecia. Kolego ten kwas chyba nieźle ci porył beret . Zrób dobry uczynek dla ludzkości i nie pisz juz wiecej na forum .
sorry, bart. podałem linka do twojej recenzji na jednym forumie, na którym się czasem udzielam. nauczyłem się dzisiaj, żeby więcej tego nie robić.
Luz, bracie, cieszę się, że wśród zalewu pochwał zdarzają się też rzeczowe argumenty krytyczne ;)
…ale jaka kultura. “Ci” z duzej napisal. Gdybym to byl ja, uslyszalbys, Bartu, cos w stylu “sraj sie, malpo”. A tu, prosze, kultura musi byc.
dobra dobra. i tak wszyscy wiemy, że to byłeś ty.
“10KD — miażdżąca recenzja (pisana na kolanach)”-ciekawy artykuł,podobnie jak cała strona www.
Dzięki. Ponieważ jednak nie jestem pewien, czy nie spamujesz, wyciąłem link do sklepu rowerowego z twojego komentarza ;)
Ponieważ zacząłem dbać o zdrowie, chodzić na fitness i w ogóle, musiałem kupić sobie mp3 player, żeby nie oszaleć z nudów na automatycznej bieżni. I dzięki temu przesłuchuję właśnie wszystkie zaległości. Przesłuchałem też 10kD i ja jebię, jakież to jest niestrawne. Pretensjonalne, wymęczone, bez polotu, bez czadu, nieporywające, męczące, nużące, ciotowate, jękliwe, płaczliwe i przesycone już w stopniu nie do zniesienia specyficznym toolowym klimacikiem, który dla mnie jest symbolem muzycznego banału – taką numetalową trochę, tandetną pseudo-wrażliwością, melodyjkami i aranżacjami, plastikową głębią i powierzchownym cierpieniem, na zasadzie “jestem pojebany i brzydki, to się świetnie sprzedaje w MTV2”. Od razu stają mi przed oczami przygrube 15latki w wyciągniętych koszulkach, za długich sztruksach i podróbkach HDków, z naszywkami przypiętymi agrafkami do plecaków. “Świat jest zły i okrutny, bo dostałam gałę z matmy, a ta stara kurwa matka kazała mi posprzątać pokój”. Ot, co.
E0 ->Miejmy nadzieje że posprzątałeś pokój od czasu klepniecia tego komenta ;-)
Bart -> niszczysz, facet, niszczysz :D Sporo rzeczy w twojej recenzji nadal wytrzymuje próbę czasu, pomimo setek przesłuchań. To słaba płyta jest. Jak na Toola. Bo wielu moze tylko o takim poziomie pomarzyć. I słucham jej w kółko. Pozdrawiam
Tool jest emo, stary.